Artykuły

"Woyzeck" znowu w Starym

Po długim śnie jesiennym wreszcie obudził się Stary Teatr i dał premierę na kameralnej scenie. Czy to długie oczekiwanie na premierę, czy wieść, że przedstawienie będzie świetne - ludzie rzucili się tłumnie do teatru, jak po jakieś atrakcyjne towary. Byli nawet tacy, co zdecydowali się stać pod ścianami albo siedzieć na podłodze. Może ten napór został spowodowany tytułem sztuki, mianowicie przez "Woyzecka" Büchnera, inscenizowanego już w Starym 20 lat temu przez Konrada Swinarskiego; może nazwisko reżysera, Tadeusza Bradeckiego, i aktorska obsada? Pewnie wszystko naraz. Choć to prawda, że Bradecki, aktor, reżyser, dramaturg, obrasta w sukcesy i siłę przyciągania, zwłaszcza po inscenizacji "Biednych ludzi" Dostojewskiego i własnej sztuki "Wzorzec dowodów metafizycznych...". A po premierze "Woyzecka" wywoływany, oklaskiwany, pojawił się zza bocznej kulisy w dwóch szybkich półukłonach i zniknął, nieśmiały, jakby spłoszony, szczupły, młody człowiek, w sztruksowej brązowej marynarce.

Samo zaś przedstawienie jest z pewnością wydarzeniem teatralnym. Wszystko tu współgra ze sobą, tworząc widowisko pełne uroku i znaczeń: to, co Büchner mówi w luźnych obrazach-scenach powstałych przed 150 laty; co wyczyniają w perfekcyjnych popisach aktorzy wespół z prostymi, to szarymi, to jarmarcznie skontrastowanymi elementami scenografii; co może robić zmienna w rytmie i nastroju muzyka, doskonale wzmacniająca teatralną wymowę całości; co rzutami pomysłowości inscenizacyjnej wyczarował z tekstu i swej wizji reżyser. Tak, wszystko tu gra, co i jak grać powinno.

Dlatego widowisko jest prawdziwe i piękne, raz pełne wdzięku i lekkości, raz - ponurego, złowieszczego tragizmu. Nic tu nie ma ani z ciężkiego dyskursu dialogowej poprawności i klarownej okrągłości, ani z zadziwiania zawiłościami smakowanymi tylko przez wtajemniczonych snobów, ani z efektów dla efekciarstwa. Wewnątrz jarmarczno-cyrkowej scenerii, rozgrywa się przejmująco ludzki los, rozpięty między siłami biologicznymi, emocjonalnymi, moralnymi, intelektualnymi, ideologicznymi, trochę na podobieństwo antycznej tragedii, trochę zaś okrutnej baśni ludowej, a przecież osnuty na autentycznym zdarzeniu, lecz podniesiony wizjonersko talentem autora do wyżyn uniwersalności; nasycony realiami i aurą pierwszej połowy XIX wieku i przemawiający do nas głębią ludzkiego nieszczęścia i przestrogą wobec przemocy grożącej ze strony nauki, siły, polityki.

"Woyzeck" wymaga znakomitego aktorstwa, sprawności głosowej i ruchowej. Wszelkie niedostatki sztuki aktorskiej mogą całą rzecz zepchnąć do poziomu szmirowatego melodramatu w prowincjónalenj mieścinie, z pułkiem wojska, kapitanem, doktorem, cyrkiem, dziwkami, mętami społecznymi, kalekami, nienormalnym żołnierzem dokonującym morderstwa na niewiernej kochance. No, nie mogło się tak stać w Starym Teatrze, dysponującym sławnymi, znanymi aktorami. Toteż na scenie kameralnej mamy popis świetnego aktorstwa. Edward Żentara, oglądany coraz częściej w teatrze, w kinie i telewizji, aktor o ciekawej twarzy i oryginalnym głosie z pewnością dobrze wszedł w rolę poniewieranego, zagubionego, prymitywnego żołnierza, zwodzonego głosami i uczuciami, których nie rozumie, postawionego przez los w sytuacji ostatecznej. Zdaje się, że lepiej czuł się w scenach granych z innymi, w zderzeniach z otoczeniem, w euforii śmiechu i kuglarskich szaleństwach, chyba trochę gorzej w scenach samotnych zabłąkań i rozmyślań, jakby tracił wyrazistość, poczucie pewności własnego profilu i miejsca. Niewątpliwie brylowała i górowała Magda Jarosz jako Marysia. Ileż ta aktorka potrafi! Tworzyła bohaterkę swoją sylwetką, skalą głosu, gestem, była wulgarna i subtelna, rozwrzeszczana i liryczna, zniewolona ciałem i porywająca w przebłagalnej modlitwie. Szkoda, że ostatnio jakoś rzadziej oglądamy Magdę Jarosz na scenie. Jerzy Bińczycki prezentacji nie wymaga. Grał przed 20 laty Tamburmajora, teraz - Kapitana. Był nadęty, głupi i komiczny, brutalny, precyzyjny w każdej kwestii, w każdym ruchu... A Jerzy Radziwiłowicz, już po raz któryś udowodnił, jakiej klasy jest artystą. Jego Doktor, groźny, zarazem groteskowy kapłan odezłowieczonej nauki, odzianej w atrybuty wyniosłej, okrutnej bezwzględności, wyczyniający głosem i gestem czarnoksięskie sztuki ze swoją postacią, wbija się w pamięć i wyobraźnię jak straszne memento idące od półtora wieku ku naszym czasom. Reszta aktorów w epizodycznych rolach potwierdziła siłę artystyczną Starego Teatru. Zwracali uwagę swymi walorami Ryszard Łukowski (Tamburmajor), Jacek Romanowski (Andrzej), Marek Litewka (Podoficer), Ewa Kolasińska (Małgorzata), Marta Jurasz (Kasia), Andrzej Hudziak (Karol), Zbigniew Kosowski (Żołnierz) i Marek Kalita (Nawoływacz).

Taki zespół aktorów w połączeniu z inwencją inscenizatora pokazał, co można zrobić z amorficznej dramaturgicznie sztuki Büchnera. Następują po sobie, niby filmową techniką zestawiane, różne nastrojem i tempem sceny, a przecież nie obce sobie, lecz układające się w sensowny ciąg, aż do osiągnięcia kulminacji.

Na koniec refleksja, zdumienie. Na scenie tyle jazgotu, kuglarskich jaskrawości i wariactw, tyle przenikających rzeczywistość teatralną romantycznych mgieł i religijnych pogłosów zmieszanych z okropnościami i niedolami, a z nich niepostrzeżenie, acz dojmująco, sączy się i oplata wokół bohatera z ludu prawda o gwałcie zadawanym bezradnemu człowiekowi przez możnych tego świata, zbrojnych we władzę i naukę; rysuje się podział na tych, co mają rozum, moc i cnotę, i na tych, co mają tylko naturę i żywioł nieokiełznanych instynktów, a wkrótce ten podział się zaciera i po stronie rozumnych i moralnych ukazuje się głupota i zło, obleczone tylko w ideologiczną formułę wyższości i dobra, po stronie zaś prymitywnych dopełnia się tragedia znacząca drogę do samoświadomości losu. Świat mocnych, nadludzi, panów, filozofów, uczonych, ideologów, władczych manipulatorów bezsiłą ludzkiej tęsknoty i wrażliwości zatrzymuje się na chwilę wobec nieszczęścia, poddawanego oględzinom, jak kolejny z serii kryminalnych przypadków, aby ustami Doktora wygłosić godną siebie sentencję: "Piękny mord, dobry mord".

Na palce i eksperymenty "uczonych" i "mocnych" trzeba zawsze patrzeć, zwłaszcza jeżeli posługują się nazbyt gorliwie paternalistyczną ideologią. Podejrzliwość może wówczas okazać swą przydatność.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji