Artykuły

Bartosz Szydłowski: Kultura nie jest grzeczna

- Kultura trzyma się tylko dlatego, że jest w niej wiele osób, które mają dar i pasję. Gdyby pracowali tu sami racjonaliści, wszystko to by runęło jak domek z kart. Bez mocnych i zdeterminowanych osobowości polska i krakowska kultura nie ruszy z miejsca. Z indywidualnościami nie pracuje się łatwo, ale w kulturze zasada "grzeczny-bezpieczny" jest zabójcza. Artyści to niewdzięcznicy i należy się z tym pogodzić, niesie ich chwila, emocja, natchnienie. To trzeba pokochać, stawiać na wizjonerów i marzycieli. Tak się zmienia rzeczywistość - mówi BARTOSZ SZYDŁOWSKI, dyrektor Łaźni Nowej - członek Rady do spraw Instytucji Artystycznych Ministerstwa Kultury.

Zgadza się Pan, że kultura stanęła pod ścianą?

- Rozmawiamy o tym w złym momencie, bo mam tego tematu dosyć. Słyszę zewsząd głosy oburzenia, narzekania, ale wiem, że za nimi często kryje się bardziej własny interes niż szersze myślenie o kulturze.

Dla Pana stanie pod ścianą to sytuacja w pewnym sensie normalna. Tworzenie teatru w Nowej Hucie było tematem raczej na tragedię niż komedię z happy endem.

- Zawsze byłem pod ścianą, zawsze musiałem walczyć, nie miałem pieniędzy. Obca mi była postawa roszczeniowa. Po latach mamy względną płynność finansową, Łaźnia wrosła w przestrzeń miasta, ale jakby zapytać o strategię, odzew na realne potrzeby, to można tylko załamać ręce. Muszę się pogodzić, że to, co robimy, choćby nie wiem jak było dobre i cenione na świecie, u nas, w Krakowie, będzie po prostu tolerowane. Żyj i daj innym żyć - to motto w zarządzaniu kulturą.

Jedyną instytucją, której nie dotyczy to uśrednianie, jest Krakowskie Biuro Festiwalowe. Mimo ciągłych dyskusji, ataków, są oczkiem w głowie, stoją za nimi jak mur decydenci - i to według mnie nazywa się strategiczne podejście. Mamy tutaj określoną wizję, cel i za tym idące decyzje. Komuś się to podoba, komuś nie, ale jest to STRATEGIA. Właśnie podejście strategiczne, a nie przetrwalnikowe jest dla kultury niezbędne, zwłaszcza w tak trudnych czasach. Bo powiedzmy sobie szczerze - nie jest najlepiej.

Czyli jednak...

- No pewnie, że nie jest najlepiej. Mamy zmiany jakościowe życia społecznego, więc dotyczą one też sektora kultury. Przewartościowanie uderza w status quo, a za ZMIANĄ trzeba nadążać, a nie upierać się przy swojej pozycji, wypracowanym kształcie. Wiele instytucji wypracowany przez kilkadziesiąt lat dorobek traktuje jako nienaruszalny skarb, wzór, do którego odnosi wszystko. I to jest pułapka.

Żyjemy w czasach, gdzie za deklaracjami o tym, jak kultura jest ważna, stoi real polityk, której fundamentem jest wyłącznie myślenie oszczędnościowe. Nie ma złudzeń i niestety nie ma spotkania w tak ważnej kwestii jak kultura. Głośno te słowa nie padną, ale w zaciszu gabinetów nikt nie wierzy, że kultura to artykuł pierwszej potrzeby, warunek nowoczesnego państwa i obywatelskiego społeczeństwa. Prezydent Magdalena Sroka czy minister Bogdan Zdrojewski są jak współcześni Don Kichotowie. Dlatego właśnie samo środowisko nie może się fiksować na kryterium - zabrać lub wyrwać drugiemu.

Zejście do takiego poziomu jest jak podpisanie cyrografu. Nie dajmy sobie narzucić reguł gry i zasad, bo przegra cała kultura. Pieniądze są warunkiem istnienia instytucji, bez inwestycji w kulturę wszystko padnie. Pytanie brzmi jednak, jak dotrzeć z takim przekazem do decydentów, co zrobić, by usłyszeli i uwierzyli? Musimy sami wierzyć, że ZMIANA może wzmocnić kulturę, a nie unicestwić. Od nas zależy, czy mimo kryzysu będziemy myśleć w kategoriach rozwojowych, czy tylko o tym, jak przetrwać i to jeszcze zgodnie z przyzwyczajeniami sprzed 30 lat. Fiksacja jest chorobą.

Od czego trzeba zacząć leczenie?

- Zawsze uważam, że od siebie. Podążanie za zmianą nie jest przyklaskiwaniem modom i trendom. To obserwacja rzeczywistości i próba rezonowania z nią, tak aby instytucja coraz szerzej otwierała się na uczestnika kultury, lepiej rozpoznawała środowisko, w którym przyszło jej działać. To kierunek rozwoju zwiększający efektywność działania instytucji.

Wiem, że wielu dyrektorów się oburzy, bo naprawdę wyrabiają 500 procent normy i więcej nie mogą. Ale ja pytam, co robi człowiek, gdy staje przed ścianą? Mamy problem z oceną działalności instytucji, bo jeśli bardzo dobre wyniki sprzedażowe biletów nie rozwiązują problemów, to o co chodzi? Mierzalność działań kulturalnych jest problemem, może pojawiły się nowe kategorie, których nie bierzemy pod uwagę?

To oznacza, że zawodzi system, który ma mierzyć wydajność działań kulturalnych.

- Coraz mniej wierzę w system. To dżungla paraliżujących przepisów, najlepsi dyrektorzy gubią się w tym i rozkładają ręce. Od ustawy o zamówieniach publicznych po absurdalne kontrakty menedżerskie, wszystko to jest jakby z innego świata.

Oczekiwania reformatorskie zderzają się z niemożliwościami wynikającymi z systemu prawnego. To szczególnie dotyczy dużych instytucji, mniejszym łatwiej się odnaleźć. Z jednej strony instytucja kultury ma osobowość prawną i teoretycznie powinna działać jak firma, ale swobodę zarządzania ograniczają przepisy. Sektor kultury nie przeszedł od wielu lat żadnego liftingu, stajemy w trudnej konkurencji, oczekuje się wyników biznesowych, ale nigdy kultury nie doinwestowano tak, aby realnie stała się konkurencyjną. Małe, nierentowne sale, nie najlepszy sprzęt to tylko część problemów.

Powiedziałbym inaczej: tak naprawdę to nie wiadomo, czego od kultury się oczekuje. Większość ludzi kultury uważa, że mnóstwo potencjału marnuje się w nieprzejrzystym i niemotywującym systemie. Trwamy w fikcji, wypełniamy setki tabelek, nikomu niepotrzebnych statystyk, które nie oddają specyfiki działania, tylko po prostu "muszą być". System opiera się na umiejętnościach i sile przebicia liderów. Powinien być dla nich wsparciem, a nie odwrotnie. Bo po to się tworzy prawo...

To oznacza, że w kulturze też trzeba rozmawiać o związkach partnerskich - między tymi, którzy dają pieniądze, a tymi, którzy są ich beneficjentami?

- Żyjemy w rzeczywistości, w której pewne pojęcia - partnerstwo, demokracja, tolerancja - przypominają złoty zegarek wrzucony do dżungli amazońskiej. U nas nie ma pewnej klasy relacji, brakuje standardów. Polityka jest realizowana przez ręczne zarządzanie.

To sprawa mentalnościowa. Ta tradycja trwa jak kraj długi i szeroki. W zależności od poszczególnych ludzi, którzy podejmują decyzje polityczne, raz jest lepiej, raz gorzej. Jeden hojnie dotuje kulturę, inny odrzuca projekty. Jest ogromna uznaniowość. Trzeba pamiętać, że świadomości nie ma też po drugiej stronie. Jest wiele instytucji, które są zarządzane w sposób jakby z innej epoki. Środowisko często bywa roszczeniowe. Trudno w takiej sytuacji wypracować mechanizmy, które byłyby powszechnym standardem.

Są tacy, którzy mówią, że kultura powinna się samofinansować, przynajmniej w pewnej części. To w ogóle realne?

- No i podają przykłady prywatnych teatrów, które notabene bez korzystania z funduszy publicznych nie dałyby rady, i które są beneficjentami publicznego systemu na wielu innych poziomach. Ja myślę, że tu jest jakieś nieporozumienie.

Rządzący chcieliby mieć pewność, że pieniądze idące w kulturę są dobrze zarządzane, bardziej efektywnie. Powtarzają, że w instytucjach panuje etatyzm, że są niewydajne. Sporo w tym racji, ale reformy uniemożliwia sam system. Kultura musi kosztować. I jeśli uzna się ją za ważny element życia, to będzie finansowana. Jeśli potraktuje się ją jak niezrozumiały balast, to pieniędzy będzie brakować.

Ci, którzy opowiadają o samofinansowaniu, powinni wziąć odpowiedzialność dalekosiężną i uświadomić sobie, że efektem takich pomysłów będzie pustynia, społeczeństwo o ograniczonym rozwoju świadomości i rozbudowanym zmyśle konsumenckim. Ekonomizacja prowadzi do patologii i odwrócenia systemu wartości w kulturze, zamiast współdziałania narzuca coraz bardziej bezwzględną konkurencyjność i to na najniższym poziomie.

Co ma Pan na myśli?

- Na przykład Małopolski Ogród Sztuki. Jest przykładem, w którym instytucji narzuca się myślenie "ja firma", a nie "my kultura". Buduje się wielki obiekt za unijne, czyli publiczne fundusze, który następnie swoją przestrzeń udostępnia innym instytucjom kulturalnym, żądając za to gigantycznych pieniędzy. Niby to podejście menedżerskie, rozumiem determinację zarządzających i znam problemy, z jakimi się borykają, ale rodzi się pytanie, czy tak powinno być?

Rozumiem wynajmy biznesowe, konferencyjne, ale my jako instytucje kultury powinniśmy się wspierać, budować sieć synergii, a nie tworzyć ekonomiczną konkurencyjność.

A gdyby porównać Kraków do Warszawy, to...

- Warszawa jest nieporównywalna do żadnego innego miejsca w Polsce. Jest stolicą, wydaje się tam na kulturę gigantyczne pieniądze, zwykle kilkakrotnie większe niż w Krakowie. Jest ośrodkiem opiniodawczym, tam wszyscy się spotykają, od biznesu po artystów i polityków. Jest po prostu bezkonkurencyjna w aspekcie finansowym. No i patrzy z góry... szczególnie na Kraków. Trochę jesteśmy tam tępieni, albo nieciekawie zaszufladkowani.

Kraków jest podszczypywany poza Krakowem. A jeszcze sam sobie podcina skrzydła, ograniczając pieniądze na kulturę. Sam minister Zdrojewski powiedział, że nasze miasto nie jest dla niego priorytetem. Musimy odbijać się od swojej legendy. Reszta Polski nam trochę jej zazdrości, więc lubi nam dać po głowie, przyklejając łatkę konserwatyzmu, marazmu. To takie obiegowe hasełka, wytrychy, które szkodzą. Mówi się, że nie warto tu nic robić. A właśnie, że warto, tylko sami musimy w to uwierzyć!

Czyli przydałby się wspólny front krakowskiej kultury. Ale szczerze mówiąc, takiego podejścia nie dostrzegam. Każdy zasiewa swoje poletko.

- Nie ma wspólnego frontu. Jest stukanie do drzwi, wchodzenie tylnym wejściem i narzekanie "cholera, jemu się udało"...

Skąd to wynika?

- Z ciągłego niedowartościowania krakowskich środowisk, i tych establishmentowych, i tych undergroundowych. Po którymś z moich wywiadów, gdzie opowiadałem o rozwoju Łaźni, koncepcjach i niepoddawaniu się kryzysowi, usłyszałem od jednego ze starszych kolegów, że szkodzę, bo jak mówię, że nam idzie, to z tego wynika, że innym nie idzie. Masz babo placek... Jak z Mrożka.

Ciągle trzeba się oglądać dookoła, żeby przypadkiem kogoś nie urazić. Dlaczego nie akceptować anarchistycznych ataków Piotrka Siekluckiego? Nawet jak to jest pięknie robiony PR, to trudno odmówić tym wypowiedziom autentyzmu. Jego obserwacje nie biorą pod uwagę złożoności problemu, ale dzięki bezczelności punktują wiele patologii i spraw zamiatanych pod dywan. Nareszcie mamy w Krakowie szekspirowskiego błazna, który bez ogródek powie, "że król jest nagi" i powinniśmy się cieszyć, a nie obrażać. W końcu ktoś zajął miejsce smutasa-Stańczyka.

Kompleksem Krakowa jest Wrocław. Jak Pan go ocenia?

- Wrocław dużo mocniej pompuje swój wizerunek, przedstawiając się jako miasto przyjazne kulturze. Choć ma słabszą od nas ofertę, robi lepsze wrażenie.

Dlaczego?

- System jest rozbity, jakby nie nadążał za tym, co dzieje się dookoła. Strasznie trudno jest przeprowadzić tu jakąkolwiek strategię. Jest tak mocna sieć przyzwyczajeń, powiązań towarzysko-salonowych, że nieustannie odbijamy się od ściany. Jeśli ktoś jest z przodu, wielu innych robi wszystko, bo ściągnąć go na tył peletonu. Od plotki, po działania dywersyjne.

Czasem myślę, że ten opór Krakowa ma swoje plusy. Ulegam złudzeniu, że opór wobec różnych tendencji chroni przed szaleństwem współczesności. W porę budzę się z tego snu, bo przecież kultura to ruch, ścieranie się, przestrzeń, której nie można zaplanować, ale trzeba się jej poddać, sprawdzić siebie w procesie i konfrontacji. Więc gdy widzę takie kurczowe trzymanie się status quo, utrzymywanie na lince tonących, aby nie poszli na dno, ale też nierobienie nic, aby wyciągnąć ich na brzeg, to myślę, że marnujemy potencjał czasów, w których żyjemy.

Padają głosy, że winna jest temu festiwalizacja kultury. Że powinno się inwestować w lokalne instytucje, a nie zapraszać gwiazdy z zagranicy.

- To jakaś bzdura! Nie podoba mi się wywoływanie antagonizmu między instytucjami kultury a Krakowskim Biurem Festiwalowym. Chyba zapomnieliśmy, że 10 lat temu zmorą Krakowa był jego hermetyzm, brak rozmachu, poczucie nieuzasadnionej wyższości oparte o dobre samopoczucie środowiska.

Pojawienie się dużych festiwali jest elementem stymulującym. Nie można realizować kultury bez wymiany idei, wzajemnych inspiracji. Trzeba prowokować sytuację współpracy, a nie okopywania się. Wpuszczać świeże powietrze.

Jak zarządzać nowoczesną instytucją?

- Jest kryzys, czasy się zmieniają, społeczeństwo zostało zaczopowane przez ofertę komercyjną. Trzeba szukać sposobu na dotarcie do odbiorcy, na otwarcie go, by chciał uczestniczyć w kulturze. Instytucje powinny przyjąć kształt ciała amorficznego, powinny być otwarte, stymulować, a nie zamykać się w niszy. Jeśli tego nie zrobią, wybiją się poza orbitę.

Co zrobić, by kultura wyszła spod ściany?

- Kultura trzyma się tylko dlatego, że jest w niej wiele osób, które mają dar i pasję. Gdyby pracowali tu sami racjonaliści, wszystko to by runęło jak domek z kart. Bez mocnych i zdeterminowanych osobowości polska i krakowska kultura nie ruszy z miejsca. Z indywidualnościami nie pracuje się łatwo, ale w kulturze zasada "grzeczny-bezpieczny" jest zabójcza. Artyści to niewdzięcznicy i należy się z tym pogodzić, niesie ich chwila, emocja, natchnienie. To trzeba pokochać, stawiać na wizjonerów i marzycieli. Tak się zmienia rzeczywistość.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji