Artykuły

Ci okrutni poeci

Wystawienie po raz ósmy, po wojnie, "Nie-Boskiej komedii" Zygmunta Krasińskiego, jest fak­tem wielkiej wagi. Gdańska publicz­ność może zobaczyć na scenie ge­nialny dramat, tak znaczący dla pol­skiej kultury. Brak jego żywej obec­ności zagraża duchowej rzeczywi­stości naszego narodu. A jak bar­dzo premiera ta była potrzebna - żeby już mniej patetycznie - świad­czyć może reakcja pań z "premie­rowego" rzędu dla zaproszonych goś­ci. Ich głosy ("Jednak umarła", "Skąd to dziecko takie duże" ect.) dowodziły, że nie wszyscy Polacy czytali "Nie-Boską" w szkole. Świad­czyły także o tym, że ten dramat o rewolucji interpretowany na tyle rozmaitych sposobów, może być cie­kawy także dla ,,zwykłej" publicz­ności. Rozumiany bez interpretacyj­nych obciążeń, odbierany z zapar­tym tchem (jak to się skończy?), sta­je się sztuką o miłości. Jej bohate­rem jest okrutny mężczyzna, który zniszczył miłość, zapłacił za to śmiercią, za którą z kolei kara spotkała jego przeciwnika.

Przytaczana tu interpretacja jest nie tylko żartem, ponieważ, jak się zdaje, jej możliwość spowodowana została kształtem przedstawienia. Rozłamuje się ono wyraźnie na dwie części. W pierwszej triumfy święci Barbara Patorka jako Żona. W tej roli ukazuje rzeczywiście wzruszają­cy dramat miłości. Doskonale "po­czciwa", zwyczajna i prostoduszna, obłęd Marii gra jako miłosną ofiarę posłusznej - zgodnie z poleceniami matki - żony. Scena jej śmierci na­rzuca widowni tę absolutną ciszę, która jest chyba największą nagro­dą aktora, a lekki ton ironii, jaki być może wkradał się do tych roz­ważań, stąd wynika, że w końcu nie jest to postać w tym dramacie myśli najważniejsza. A raczej może jest ważna w taki sposób, jak Ofelia w "Hamlecie". W każdym razie ten wątek to najczyściej, najbardziej jasno przeprowadzona sprawa w tym przedstawieniu.

Z jasnością bowiem nie jest tu najlepiej. Marek Okopiński dał się dobrze poznać gdańskiej publicznoś­ci, zarówno jako kierownik artysty­czny Teatru "Wybrzeże", jak i bezpośredni realizator przedstawień. Przedstawienia przez niego reżysero­wane pozwalały zauważyć, że two­rzy je artysta, którego wyobraźnia sceniczna nie cofnie się przed ni­czym, aby osiągnąć widzialny kształt słowa. Wyobraźnia posługująca się kontrastami, a nawet zgrzytami; można by ją określić mianem "ba­rokowej'', w tym przedstawieniu wybucha efektami, które zbyt blisko są efekciarstwa, inwencją, która ka­że marzyć o ciszy i pustej scenie.

Tymczasem grzmi muzyka Stani­sława Radwana, fragmenty tekstu Krasińskiego, pełniące tu funkcje komentarza, śpiewają chóry.

Marian Kołodziej, który przyzwy­czaił nas do stosowania najwyższych kryteriów wobec scenografii, siedzi wprawdzie na widowni, ale wyłącz­nie jako widz, a nie współtwórca przedstawienia. Scenografia Anto­niego Tośty natomiast pozostawia nas z tek zwanymi mieszanymi uczuciami, wśród których jednak gó­rę bierze zniecierpliwienie. Tośta zrobił bowiem wszystko, żeby po­psuć sobie świetny pomysł. Tło dla akcji scenicznej stanowi szare, spę­kane malowidło, w którym rozpo­znajemy (reprodukowany zresztą w programie) "Sąd Ostateczny" Micha­ła Anioła - aż nadto jasny komen­tarz do rozgrywających się wydarzeń. Drewniane konstrukcje po bokach, to zrównane ze sobą jako znaki kaźni i zagrożenia - szubienico-gilotyna i krzyż. Oprócz umieszczonych na stałe, zawieszonych "ciał" potę­pieńców, scenograf ten świat sądu ostatecznego zagospodarowuje coraz to innymi przedmiotami, zjeżdżającymi posłusznie z góry. Te wszyst­kie kołyski, żyrandole, chorągwie, portrety, krwawe strzępy są już tyl­ko jak wielokrotnie stawiana krop­ka nad "i". Cóż mówić o kostiumach; o ich niezamierzonym komiz­mie, o tych wszystkich ludziach-ptakach, o Duchu Złym (Henryk Bista) jako upiornej łątce... Chyba tylko ufność w żywotność melodramatu mogła zaowocować tą estetyką tea­tralnej grozy, gdzie rozkładającego się trupa wdzięcznie symbolizuje zie­lony muślin, a szatan ubrany jest na czarno, gdzie wystarczy się skra­dać, aby mieć złe zamiary.

Nawet Hrabia Henryk skoro się zjawia mówiąc: "Przez ciebie pły­nie strumień piękności, ale ty nie jesteś pięknością", ciska żywą różę, którą trzymał w ręku. A Henryków jest w tym przedstawieniu aż dwóch, bowiem tak jak i Pankracego, rolę tę grają na zmianę dwaj aktorzy. Cóż z tego, jeżeli - niestety - ża­den z nich nie zadowala. Od pierw­szej chwili, kiedy Florian Staniewski powiewając lokami wchodzi na scenę staje się jasne, że gra on postać całkowicie współczesną. Jeśli jest poetą, to z Koła Młodych. Bar­dzo dobry w części "Henryk i Ma­ria" rzeczywiście "czuje, że powi­nien kochać" kobietę, z którą ożenił się przez pomyłkę. Zdaje się, jako obrońca okopów Świętej Trójcy, być zachwycony władzą, którą się bawi. W rozgrywce z Pankracym nie na­wiązuje dialogu, nie przyjmuje zu­pełnie jego argumentów; zdaje się, że czeka niecierpliwie, aby tamte­go zmiażdżyć swoją pańską pogardą. Andrzej Piszczatowski w tej roli jest zniecierpliwiony, świadomie wo­bec Marii okrutny. Niepotrzebnie potęguje oschłość, która i tak wy­daje się jedną z komponentów jego scenicznej osobowości. Przy tym jest to interpretacja idąca po najmniej­szej linii oporu; sądzić nawet moż­na, że scen tych aktor po prostu nie dopracował. Natomiast w sce­nach z Pankracym zaskakuje jako rzeczywisty partner dialogu. Widzi­my Henryka wahającego się, zła­manego, odpychającego pokusę, rea­gującego - nawet w chwilach pauz - na argumenty przeciwnika.

Czołową rolą tego przedstawienia jest natomiast Stanisław Michalski jako Pankracy (grający "w parze" z Florianem Staniewskim), aktor, którego talent, wsparty dojrzałością i pracą, znajduje się najwyraźniej na linii wznoszącej. Dość przypomnieć rolę w "Doskonałych", epizod w "Helenie"... Jako Pankracy jest przywódcą rewolucji - myślicielem, teoretykiem, który ogarnia znacznie szersze horyzonty, niż jego wyznaw­cy. Psychikę i postępowanie tak ro­zumianej postaci determinują dwa główne motywy: fascynacja Henry­kiem, duchowe przyciąganie, poczu­cie słuszności wynikające z głębo­kiej wiary w ostateczny cel rewolu­cji. Czysty intelektualista wierzy, że krew i zniszczenie przemienia się w powszechną szczęśliwość. Silny tą wiarą może rzeczywiście liczyć na to, że przeciągnie Hrabiego na swoją stronę. Michalski zbudował postać skomplikowaną, a przecież spójną wewnętrznie. Skupienie i oszczęd­ność środków czyni ważnym każdy gest. Ręka w naturalnym odruchu wyciągnięta do Henryka, pozostaje tak przez chwilę w próżni, by gniew­nie zacisnąć się w pięść. Trwa to tylko chwilę, a przecież abstrakcyj­ny dialog o walce klas, jak byśmy dzisiaj powiedzieli, wzbogaca reflek­sją o odrzuconej przyjaźni. Ryszard Jaśniewicz grający z Andrzejem Piszczatowskim gra Pankracego nie­pewnie, wahającego się. Można by powiedzieć, że o ile Michalski za­grał siłę i jej zmierzch, to Jaśnie­wicz zagrał dogasanie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji