Nieboska w Narodowym
Przed zarzutem, że dzieło zostaje zubożone przez skróty, może się wybronić każda inscenizacja "Nieboskiej Komedii" Krasińskiego, tej "Comedie infernale d'un Polonais", jak ją nazwał po francusku, nie znając nawet nazwiska autora, znamienity dziewiętnastowieczny prekursor poezji dzisiejszej Lautreamont, nie wiadomo jak się z nią zapoznawszy, mimo że weszła na sceny dopiero w naszym stuleciu. "Nieboska" zalicza się do tych arcydzieł, których mimo udoskonalonej dziś techniki teatralnej nie da się pomieścić w ramach jednego wieczoru, ze względu i na rozmiar tekstu i na wizję autorską, która prosi o wprowadzenie scen tłumnych, bitewnych, taneczno-orgiastycznych, jeszcze bardziej rozciągających czas potrzebny na ich odegranie. Zaś nasza chłonność na przeżycie teatralne zamyka się w granicach paru, najwyżej trzech godzin.
Nie widziałem (oczywiście) inscenizacji J. Duwana w Bernie szwajcarskim, gdzie zagrano w 1956 "Nieboską" w ciągu dwu kolejnych wieczorów, ale obawiam się, że była to przesada w pietyzmie. Już raczej wyobrażam sobie zagranie całego tekstu od rana do wieczora, z przerwą na obiad, w Łańcucie, ale co by miała z tego normalna publiczność? I nawet nie wiem czy taką zabawę zechcieliby opłacić np. turyści dewizowi? I dlatego z góry dajemy kredyt każdemu inscenizatorowi, któremu ręka nie zadrży, czy to byli Kotarbiński, Szyffman i Schiller, czy są Korzeniewski (w Łodzi), Swinarski (w Krakowie), a teraz Hanuszkiewicz w Warszawie, na to że wybiorą z tekstu to co im odpowie.
A że każdy będzie musiał w pewnym stopniu rzecz nie domówić - na to już nie ma rady. Nie oni winni lecz dzieło zarazem tak obszerne i logiczne w swej kompozycji, że szkoda każdego w nim zdania. Trzeba tylko chwalić tych inscenizatorów, którzy wybierają zło mniejsze - raczej ograniczając je przez eliminacje w tekście niż rozmazując i rozwlekając przeżycie poza granice naszej chłonności.
Hanuszkiewicz najbardziej wydobył z dzieła jego patetyczną widowiskowość. Słowa tłumu "chleba nam", które nawet u Schillera były jakby formistyczno umowne zabrzmiały pełną grozą. Orgiastyczne misterium Leonarda (gra go Czesław Jaroszyński, zaś świętą rewolucji jest Ewa Pokas) w tym przedstawieniu zdały się mówić jak Krasiński uprzedza autorów "Śmierci Dantona" i "Marata - Sade`a" granych stosunkowo niedawno w Warszawie w Teatrze Powszechnym i Ateneum. Natomiast jakby się wymknęło Hanuszkiewiczowi uzasadnienie finału, które w przedstawieniu wygląda na coś w rodzaju "Deus ex machina" zaś w dziele ma swoją logiczną odskocznię w komplecie chórów towarzyszących rewolucji, z których poszczególne bynajmniej nie zmierzają do świata lepszego, a tylko do zemsty, nie są więc rewolucją, choć jej towarzyszą. Tutaj nie można robić wyrw, bo dopiero komplet tych chórów stanowi wystarczającą antytezę do myśli o świecie doskonałym, wyrażonej przez Pankracego zagranego przekonywająco przez Mariusza Dmochowskiego. A przecież szczelina między jego myślą a tym co towarzyszyło, i niestety musiało towarzyszyć rewolucji, jest powodem jego klęski osobistej w chwili triumfu.
To nie może być zwyczajna śmierć, powiedzmy na udar serca i ukorzenie się człowieka bezbronnego wobec śmierci. To powinien być eschatologiczny wstrząs w wizji jakby apokaliptycznej. Jako negatyw tego finału, a więc i jego powód, nie wystarcza żywiołowy mord i krew, ani nawet satanizm obyczajowy, musi to być uzupełnione satanizmem filozoficznym.
Przecież wielkość "Nieboskie" polega na tym, że autor uznaje konieczność społecznej przemiany, uderzając w to co ją obarcza, przede wszystkim w pychę. Konfrontacja Henryka z Pankracym, to nie tylko konfrontacja dwu "orłów", to znaczy wodzów, którzy wybrali wielkość, ale także spotkanie ludzi, których słabym punktem jest uznanie się za wielkich, za co się płaci ofiarą.
Ach, jak łatwo krytykowi w oparciu o tekst szukać szczelin w pancerzu inscenizatora! Jak trudno byłoby samemu wybrnąć z realizacji, choćby tylko w formie praktycznego konsultowania! Należy być wdzięcznym za uwodzące widowisko i uznać trud sugestywnie grających artystów, ze szczególnym podkreśleniem gry Zofii Kucówny jako Żony w scenie obłędu oraz Andrzeja Nardellego w roli - Orcia, zwłaszcza że nie często u nas tę rolę powierza się aktorom, a utarła się tradycja powierzania jej aktorkom, od czasu jak na prapremierze krakowskiej w roku 1902 zagrała ją J. Mrozowska.