Śmierć indywidualisty
W marcu 1848 pisał Krasiński do Delfiny Potockiej: "Wszędzie i zewsząd katów tylko widzę, a chciałbym był aniołów! - Widzę zgłodniałych i przerażonych - na takie dwa działy Europa dziś podzielona. - Dopiero "Nieboskiej" czas nadszedł podobno". Od napisania tragedii minęło już wtedy piętnaście lat. Szarpiący się z samym sobą, z ojcem - tyranem i ze światem genialny dwudziestolatek przemienił się w trzydziestopięcioletniego magnata, schorowanego wciąż na ciele i duszy, skazanego jak hrabia Henryk na życie z niekochaną żoną i goniącego po całej Europie za swoją Delfiną - szatańską Dziewicą - Kochanką Poety. Napisana w gorączkowym młodzieńczym jasnowidzeniu autobiografia zaczęła się sprawdzać. Orcio zmienił się w hrabiego - Poetę, który swój "dramat układał". Wybuchła rewolucja, ale Krasiński nie przemienił się ostatecznie w Henryka. Nie zginął ze złotą szablą na okopach Świętej Trójcy. Wątpliwe zresztą czy podniósłby tę szablę. Nie mógłby czy nie chciał? Gdyby rewolucja zwyciężyła zdobyłby się może na ostatni krok Henryka - na samobójstwo, na konsekwentne uwieńczenie przewidywań katastrofisty - autora "Irydiona". Na razie był tylko przerażony: "Ręka Pana nad światem! ach! Boże mój! gdzie ty? Gdzie Ty? Co się z Tobą dzieje? Otoś prochu ciała i ognia z niebios - oto masz!". Ale czy był tylko przerażony? Pisał dalej: "Łzy leją mi się z twarzy, nie widzę co piszę. Całym w niesłychanym przerażeniu Ducha. Jeszcze Bóg nie dozwolił, by się w świecie święcie działy wielkie rzeczy! Lękam się, czy rabunkami nie zapełniony Babilon, czy krwi nie leją się strumienie, czy nie zarzynają, nie rozbijają...". Był w tym strach o Delfinę pozostającą w ogarniętym rewolucją współczesnym Babilonie - Paryżu, ale było też, nawet w tym liście do kochanki wyrażone przekonanie, że poprzez krew i gwałt dzieją się jednak "wielkie rzeczy"
I było też wielkie rozczarowanie z tego, że historia na własnych oczach autora zaprzeczyła finałowi "Nieboskiej". Że zamiast anioła zjawił się kat. Krasiński miota się pomiędzy strachem i poetyckim jasnowidzem, które się sprawdza: "Nad otchłanią my wszyscy - módlmy się i ufajmy... Całym jedną troską - ach! jedną rozpaczą. Ja byłem Kassandrą!... Nie chcę mówić całej głębi mojego przeczucia - na co? na co?" I za chwilę: "Złoto jeszcze mam, mam, nie troszcz się o to - i El. ma jeszcze, złotem wezmę od bankiera dla Ciebie, jest z trzech rat 929 dukat, neapolit-skich. Zaraz na napoleony je zmienię. Bóg nas i Polskę strzeż. Niech Chrystus zwycięży, a nie Antychryst pod jaką bądź formą."
W obliczu prawdziwej rewolucji jeszcze raz, tak samo jak w finale "Nieboskiej" Krasiński odwołuje się do boskiej interwencji. Ale już w tę interwencję nie wierzy. I tak samo jak wtedy waha się pomiędzy przerażeniem a poczuciem, że poprzez morderstwa i szaleństwo dokonują się owe "rzeczy wielkie". Jest Krasiński w swojej niesamowitej rozterce, w tym na przemian - liczeniu pieniędzy i rzucaniu wyroku na własną klasę - śmieszny i tragiczny zarazem. Jak hrabia Henryk. Jak arystokrata, który kocha i nienawidzi swoich i brzydzi się tłumem, jak poeta, którego natchnienie dla niego samego zmienia się w karykaturę. Napisał już wszystko, co umiał największego. Teraz widzi okrutnie prawdziwą i realną rzeczywistość swoich wizji. Rozczarował się do poezji, którą pogardził, a jednocześnie widzi, że była w niej prawda. Boi się strachem arystokraty zaplątanego w rewolucję i cieszy się zadowoleniem proroka zagłady, którego przepowiednie się sprawdzają. Jest śmieszny. Ale przede wszystkim jednak jest tragiczny. Skazany na samotność - zbuntowany przeciwko przeszłości i przyszłości. Jest taki sam jak Henryk. Jest samotnym bohaterem z własnej sztuki, któremu jednak nie dane było walczyć, ani zabić się w dniu klęski. Przyszło mu żyć dalej i pisać listy zamiast tragedii i ciągle czekać na to, co nie nadeszło już za jego życia.
Największą wartością przedstawienia "Nieboskiej komedii" w reżyserii Hanuszkiewicza w Teatrze Narodowym jest właśnie próba swoistej rehabilitacji Henryka. Swinarski konsekwentnie i do końca przeprowadził jego ironiczną kompromitację. Hanuszkiewicz podniósł Henryka o piętro wyżej. U Swinarskiego Henryk grany przez Walczewskiego był tragikomiczny, jak Fantazy, tu jest tragiczny i posągowy niemal jak Cyd. Henryk grany przez Hanuszkiewicza jest piękny, dumny, mądry i tragiczny. Jest nawet aż za bardzo wzniosły i jednolity. Aktor i reżyser jak gdyby upaja się tu własną postacią. Jego Henryk to niemal Narcyz przyglądający się sobie z dumą i zachwytem. Wypełnia on całą scenę tak, że aż zupełnie przytłacza prostymi środkami granego przez Dmochowskiego Pankracego. Ale przecież nie tylko narcyzm trzeba widzieć w tej roli i w tej koncepcji przedstawienia. Hanuszkiewicz nie dodał do tekstu "Nieboskiej" własnego, inscenizatorskiego komentarza, któryby wzmocnił siłę argumentacji Pankracego w rozmowie z Henrykiem. Świadomie zdecydował się na zagranie tragedii samotnego buntownika zawieszonego w próżni - pomiędzy tłumem w obozie rewolucjonistów i kupą przerażonych arystokratów w zamku Świętej Trójcy. Jego "Nieboska", to przede wszystkim Henryk - poeta, który bierze do ręki szablę po to, żeby zginąć w momencie klęski i tłum, taki, jakim zobaczył go Krasiński - krwawy, orgiastyczny i okrutny, poprzez krew a nie poprzez "świętość" dokonujący: aktu sprawiedliwości dziejowej. Jest w tym na pewno dużo prawdy o bohaterze "Nieboskiej" i o samym Krasińskim, któremu tutaj, tak samo jak w "Irydionie", kłania się z dala drugi największy polski katastrofista - Witkacy. Tak samo świadomy konieczności upadku ustroju i formacji społecznej, z którą był związany, tylko że bardziej we własnym życiu od autora "Nieboskiej" konsekwentny.
A może to dopiero w roku 1939 naprawdę popełnił samobójstwo Henryk - Krasiński? Zabijający się wtedy Witkacy tak samo jak autor "Nieboskiej" głosił zagładę sztuki, którą tworzył, nazywał ją "ostatnim podrygiem", Krasiński szydził z poezji - bezsilnej wobec rzeczywistości, wobec historii i ukazywał jej degrengoladę w epileptycznych majaczeniach Orcia. Witkacy rozpaczał, że jako artysta ginącej formacji kulturowej musi wypowiadać się poprzez bełkot. Obaj się pomylili, ale obaj potrafili zamknąć w swoim teatrze wiele prawdy o współczesnej historii. I obaj w tym co napisali i przeżyli umieli ucieleśnić wielką tragedię naszych czasów - klęskę indywidualistów - zbyt mądrych, żeby zgodzić się na afirmację przeszłości i zbyt słabych, żeby zdobyć się na uznanie tego, co nadchodzi.
Prowadząc konsekwentnie swoją dość ascetyczną koncepcję interpretacji "Nieboskiej" Hanuszkiewicz prawie zupełnie zlikwidował to, co w pierwszych częściach pozostało z rozpoczętej przez Krasińskiego mieszczańskiej dramy. Nastąpiła tu rehabilitacja drugiej z kolei postaci - Żony. Ta po trosze ckliwa, po trosze nieznośna osoba dramatu - niekochana żona, która dostaje obłędu, tutaj dzięki kreacji Kucówny, stała się jedną z naprawdę czołowych postaci tragedii. Tak samo też sprawdziła się dobrze zagrana przez Nardellego rola Orcia. Jego Orcio nie był dzieckiem - diabełkiem, ale przede wszystkim młodziutkim poetą, beznadziejnie słabym, skazanym na zagładę przez własną, przedwcześnie objawioną, schorzałą genialność. Był też ten Orcio - przez cały czas obecnym na scenie cieniem Henryka - odbiciem i dopełnieniem tej przedziwnej, wieloznacznej postaci, która składa się na autorskie porte parole "Nieboskiej".
Na tym jednak kończą się bezsporne wartości spektaklu w Teatrze Narodowym. Wiadomo przecież jak wiele jest w tragedii Krasińskiego wewnętrznych sprzeczności i niekonsekwencji. Nie dzieje się ona w świecie realnym rządzonym przez Rozum czy Historię, ale dzieje się w romantycznym teatrze. W teatrze, gdzie złe duchy i anioły poruszają się swobodnie między ludźmi. Jest tam tyleż samo zaskakującej historiozofii, co złej romantycznej opery z diabłami i aniołami latającymi na flugach i gromem padającym z jasnego nieba w finale. Ten cały zły teatr można pominąć albo spotęgować do granic śmieszności, albo też potraktować serio i zastąpić współczesnym, ale równie niepokojącym patosem "wielkiej" inscenizacji i wielkiej opery. W przedstawieniu Hanuszkiewicza jest coś z tego pierwszego i coś z tego trzeciego rozwiązania.
Dzieje się to przedstawienie na wielkiej, prawie pustej scenie otoczonej ciemnym horyzontem, wśród którego zwieszają się nieregularne, płaskie, poszarpane, jak gdyby oderwane od niego tarcze oklejone starymi portretami. Z tyłu, za muślinem siedzi zespół jazzowy Kurylewicza akompaniujący akcji. W środku kręci się talerz obrotówki. Na wirującej co chwila wypukłości rozgrywa Hanuszkiewicz bardzo sprawnie wielkie zbiorowe sceny rewolucji, szaleństwa, orgii. Robi to wręcz doskonale. Jednocześnie jednak to szaleństwo i rozpasanie inscenizacyjne zaczyna go ponosić. Zaczyna się upajać samym urokiem inscenizacji, samym jej plastycznym, dźwiękowym i ruchowym kształtem. Wprawdzie od początku nadaje przedstawieniu określoną ramę, którą stanowią mówione przez Eichlerównę fragmenty wstępów do poszczególnych części tragedii. Ale ta epicka koncepcja kłóci się z całością. Inscenizacja historiozoficznej tragedii przemienia się w operę. Co więcej, wbrew całej reżyserskiej sprawności, wbrew gwałtowności kontrastów i rozmachowi zbiorowych scen, chwilami zaczyna nużyć. Przyczynia się do tego sposób prowadzenia tych partii przedstawienia, w których na scenie nie ma tłumu. Tutaj opera zmienia się w teatr rapsodyczny. Stojąc na przeciw siebie bohaterowie sztuki wygłaszają swoje tyrady jak w klasycystycznej tragedii. Z tekstu wydobywa się to co najsłabsze - jego styl poetycki. Dyskusja zmienia się w recytację.
Przekonywująca koncepcja tragedii samotnego indywidualisty skazanego na śmierć w walce z historią kłóci się z rozbudowanym widowiskiem i rapsodyczną deklamacją. Przedstawienie jest piękne, ale puste. Dlatego finał "Nieboskiej" Hanuszkiewicza gubi się wśród innych teatralnych efektów wbrew zamierzeniu inscenizatora, nie zawiera w sobie nienapisanej przez Krasińskiego syntezy jego dwóch przeciwstawnych tez, dwóch racji niepełnych - Henryka i Pankracego, których ciała wirują na kręcącej się scenie. Prawdziwy finał "Nieboskiej" dopisała przecież historia, na której krwawy przebieg patrzył bezsilny autor "Psalmów przeszłości" jak uczeń wielkiego czarnoksiężnika - nauczyciela filozofii dziejów, jak poeta, któremu jego dzieło wymknęło się z rąk i jeszcze za życia zaczęło się przemieniać w przerażającą go rzeczywistość. Ale taki finał, nie zawarty w tekście, najtrudniej pokazać na scenie. Bo znaleźć można go tylko tam, gdzie Krasiński wypowiadał się najszczerzej - w jego listach.