Artykuły

Goście Wieczerzy Pańskiej

Krzysztof Warlikowski opowiada o tym, jaki jest Bóg, jak go poznajemy i do kogo przychodzi. I czyni to z pasją, jakiej dawno nie widziałem w polskim teatrze.

Dwa lata temu powątpiewałem nieco, nie tyle w siłę scenicznych wizji, co w głębię intelektualną przedstawień Warlikowskiego. Po "Bachantkach" muszę przyznać, że się myliłem: reżyser nie działa tylko na emocje widzów, ale zmusza ich do myślenia, zastanowienia się nad tym, czym jest ich wiara lub jej brak.

Już od pierwszej sceny jesteśmy w Pałacu Penteusza. Publiczność zajmuje miejsca na scenie i na widowni. Scenografia sugeruje, że miejsce akcji to wcale nie antyczne Teby, lecz garaż z przedmieść wielkiego miasta albo bandycka melina. Ubrany współcześnie sługa zamiata podłogę. Na stole leży chleb, stoją butelki i słoiki. Bóg przyjdzie tutaj na wieczerzę.

Najbardziej niezwykły jest pomysł na chór. Tworzą go trzy stare kobiety (Magdalena Kuta, Maria Maj, Stanisława Celińska), ich zniszczone przez czas twarze są pomalowane w jaskrawe kolory. Bachantki trzymają w rękach modlitewniki. To stare dziwki, zbyt chore i niedołężne, by wraz ze wszystkimi innymi kobietami poddać się orgiastycznemu kultowi nowego boga w leśnych ostępach. Zostały w Tebach, adorują posążek Dionizosa, palą świece, odmawiają pacierze, przynoszą dobrą nowinę jak misjonarki w slamsach. Chór melorecytuje wersy {#au#203}Eurypidesa{/#} do wtóru delikatnej, cichutkiej muzyki, która dobiega z odległości, spoza pomieszczenia. To trip-hopowy podkład: gdzieś tam w mieście ludzie się bawią. Muzyka wyznacza role także innym bohaterom. Każdy z aktorów mówi w innej tonacji - posłaniec opowiada o szaleństwie bachantek jakby czytał Ewangelię, frazy Penteusza są krótkie, rwane, dziwnie akcentowane.

Warlikowski ociera się o bluźnierstwo. Spaja w jedno wątki greckie i chrześcijańskie. Pokazuje, jak będzie wyglądać drugie przyjście Chrystusa. W jego wizji będzie to inny Chrystus - Chrystus-Dionizos. Odtwarzający Boga Andrzej Chyra gra zwierzę wcielone w człowieka, kozioł Dionizosa. To zwierzę najpierw nie ma głowy, potem uczy się mówić i chodzić, stopniowo przejmuje cechy swojego prześladowcy - Penteusza. Wkłada jego kostium, mówi z identycznym akcentem. Uczłowieczony Bóg staje się bardziej okrutny niż człowiek. W najpiękniejszej scenie przedstawienia skryty w ciemności Dionizos opowiada, jak cudem wydostał się z lochu - pękły mury i krata, strażnicy uciekli. Bachantki oświetlają go migającymi zajączkami z lusterek. Twarz Boga znika i znów się pojawia.

Eurypides ostrzegał w swojej tragedii - winą człowieka jest brak wiary, ale i winą jest jej nadmiar. Prawdziwa wiara, taka wiara, która przynosi ocalenie, musi być ułomna, pęknięta, niespełniona, nie doprowadzona do ostateczności, bo granica między Bogiem a śmiercią jest niemal nieuchwytna. Warlikowski brnie w dwuznaczności. Zawsze jest jakiś zły Bóg. Zawsze są ludzie, którzy za bardzo wierzą. W finale na scenie nie ma Dionizosa, zniknęły gdzieś bachantki, umywszy uprzednio swe kolorowe twarze. Na stole ofiarnym leży Agaue (Małgorzata Hajewska-Krzysztofik) i przyciska do łona głowę Penteusza. Opętana Bogiem, dopiero co rozszarpała w górach własnego syna. Warlikowski pokazuje kobietę, która rodziła dwa razy: najpierw dała życie, potem dała śmierć. Stary Kadmos Andrzeja Bednarza wylewa obok niej zawartość dwóch wiader z ludzkimi wnętrznościami. Tyle zostało z króla-niedowiarka. W najprawdziwszej komunii człowieka z Bogiem to człowiek, nie Bóg, zostaje zjedzony.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji