Artykuły

Po premierze

Im dłużej myślę o Bachantkach Krzysztofa Warlikowskiego, tym wyraźniejszych barw nabierają zapamiętane piękne obrazy, które - niby dobre malarskie płótna - rozwinąć można w opowiadane sobie szeptem historie. Chrzęst skórki świeżego chleba przeciwstawiający się boskim namowom kręconych palcem mokrych jasnoblond loków. Próba schwytania boga w polerowane powierzchnie lusterek i tajemnicze hierogłify, które pojawiają się i znikają jak na kończącej się filmowej taśmie - kuszący naddatek światła i kształtu. Mężczyzna w kobiecej sukni przetłumaczony na inny wymiar...

Lecz wiem zarazem, że wzmagająca się żywość barw powracających do mnie scenicznych obrazów kłamie temu, co było prawdziwą istotą teatralnego doświadczenia. Doświadczenia, które wiązało się z innym przeżywaniem czasu - nadal bardzo cielesnym, ale zapisanym w innym rytmie. Przecież bachiczny szał gotowiśmy raczej utożsamiać z nagłym zawrotem głowy, przyśpieszeniem czasu wirującego jak tańczący derwisz niż z tym spowolnionym niemal do bezruchu geometrycznych figur napięciem, w którym postaciom {#au#203}Eurypidesa{/#} kazał żyć Warlikowski. Lecz dzięki temu niemal namacalnie otworzył inny wymiar. Bo bachiczny szał stał się rozpisaną w przestrzeni sekwencją kilku precyzyjnych ruchów trzymających buty rąk i obarczonych ciężarem innego świata ciał w takim natężeniu zatrzymanej potencji ruchu, jakie daje siłę podobnemu układem Tańcowi Matisse'a.

I to właśnie dla mnie w Bachantkach najistotniejsze. Odwaga reżysera, który dotąd chętnie flirtował z przyzwyczajeniami i oczekiwaniami widzów, by tym razem zdecydowanie pójść im wbrew, proponując doświadczenie takiego czasu, o jakim już dawno udało się nam zapomnieć. Świętego czasu, który nie inaczej włamuje się przemocą w codzienność, niż przerywając tok zdarzeń i rytmów znanych, oswojonych i oczekiwanych.

A że krytycy wolą dyskutować o rzuconych w finałowej scenie na blachę stołu "podrobach", to tylko kolejny dowód na to, że dzisiejsze pojęcie katharsis ma więcej wspólnego z kulturą masową niż przywoływanym jako alibi antycznym rodowodem. Przecież traktujemy katharsis jak pierwszy lepszy kawałek pizzy, który za odpowiednią opłatą należy się nam (podatnikom) od artystów i sztuki. Jak coś, co przy okazji każdej wizyty w teatrze - bez najmniejszego cierpienia z naszej strony i zaangażowania - obmyje nas prędziutko i uwzniośli.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji