Artykuły

Antyteatr

W kwietniu minęła 100. rocznica urodzin Bohdana Korzeniewskiego - reżysera i nauczyciela reżyserów, historyka teatru, tłumacza, eseisty, redaktora... Z tej okazji "Teatr" opublikował fragmenty pisanej na przełomie lat 60. i 70. XX wieku i dotychczas nieopublikowanej książki Profesora, które redakcji udostepniła Anna Kuligowska-Korzeniewska.

I. Wstęp do antyteatru

Moda na antyteatr już minęła. Szybko, jak wszystkie mody. Jedni z wynalazców tej odmiany teatru przywdzieli zielone fraki ze złotym haftem, przypasali szpady ze złoconą rękojeścią i zasiedli na złoconych fotelach Akademii Nieśmiertelnych. Inni wznieśli się jeszcze wyżej nad złudną nieśmiertelność instytucji, raczej już dzisiaj zabawnej, i uzyskali potwierdzenie swej niezwykłości przez przynależność do światowego grona wybrańców Nagrody Nobla. Jeszcze inni bez takich zaszczytów, ale zaszczyty nie dają jeszcze pełni szczęścia, urządzili się dzięki swoim "anty" dosyć wygodnie na tym skołatanym świecie. Bardziej dziś skołatanym niż kiedykolwiek.

Antyteatr przestał być awangardą, stał się klasycyzmem. Jak zaś wiadomo, awangardy trwają krótko, a klasycyzm długo. Dzięki tej swojej długowieczności klasycyzm uparcie towarzyszy wciąż zmieniającemu się życiu. Odleżawszy się w niepamięci, jak pod ziemią, powstaje z martwych i albo uczestniczy w nowych epokach na prawach wiecznej młodości, czyli jest prawdziwy, albo też odprawia w nich swoje tańce szkieletów, gdy wskrzeszono go sztucznie.

Jakkolwiek tam będzie z antyteatrem, przejście do klasycyzmu przynosi mu już dzisiaj wyraźną korzyść. Udostępnia mu mianowicie te jedyne i smutne pożytki, jakie wynosi się z dłuższego uczestnictwa w cywilizacji. Może się ukazać w perspektywie historycznej.

Spojrzenie z takiej perspektywy - jak ten czas szybko leci - na awangardowy niegdyś antyteatr pozwala już stwierdzić zależność, której się przed paru laty nie dostrzegało. Naprzód, że głoszenie i praktykowanie w sztuce programów "anty" było związane z poszerzeniem w tym kursie naszej wiedzy o kosmosie. Po prostu artyści nie chcieli być gorsi od uczonych. Skoro fizycy zaczęli naprzód podejrzewać, a potem udowadniać istnienie w kosmosie antymaterii, to i różni nowatorzy dojrzeli w sztuce antysztukę: antypowieść, antydramat, antylirykę. Było to nęcące tym bardziej, że niektórzy z wielkich fizyków odznaczali się w wykładzie swoich hipotez takim dowcipem i taką fantazją, o jakich skromni - intelektualnie - pracownicy pióra nie mogliby nawet zamarzyć.

Przed kilkunastu laty, aby odwołać się do przykładu, obiegła świat wypowiedź jednego z wybitnych uczonych angielskich. Stosując się do obyczajów swego kraju, nakazujących mówić o rzeczach trudnych w sposób przystępny, a nawet dowcipny, skoro mówi się nie do specjalistów, ów fizyk wyłożył dla szerszej publiczności nowy pogląd na strukturę wszechświata. Bezlik ciał niebieskich wirujących w kosmosie - powiedział - pozwala przyjąć na zasadzie rachunku prawdopodobieństwa, że przynajmniej znaczna ich liczba zbudowana jest z antymaterii. Na tej samej zasadzie wolno przypuszczać, że pewną ilość planet zamieszkują istoty rozumne. Wobec niezmierzenie wielkiej liczby gwiazd nie jest wcale dowolnością hipoteza, że wśród tych istot rozumnych mogą się znaleźć i ludzie. Przy miliardach światów podniesionych do miliardowej potęgi usprawiedliwione również jest przypuszczenie, że jacyś z tych ludzi zamieszkujących nieskończenie dłużej planetę mówią zwyczajnie po angielsku. Przy olbrzymich, astronomicznych liczbach takie mniemanie nie jest mniej wiarygodne od innych. Podobnie - znowu na zasadzie rachunku prawdopodobieństwa dokonywanego z całą naukową ścisłością - da się stwierdzić, że wśród wielu globów w nieobjętej przestrzeni zamieszkanych przez Anglików przynajmniej część zbudowana jest z antymaterii. Otóż, gdyby przyjąć, że kiedyś uda się pokonać tę zupełnie niedostępną dla wyobraźni ludzkiej odległość, która dzieli Anglika na Ziemi od Angielki na Antyziemi, to ich zbliżenie byłoby straszliwsze w skutkach i dla nich samych, i dla otoczenia niż miłość Romea i Julii. Pierwszy pocałunek mężczyzny zbudowanego z materii i kobiety zbudowanej z antymaterii rozpętałby bowiem reakcję łańcuchową o skutkach wprost nieobliczalnych.

Trzeba przyznać - z tą pokorą intelektualną, która cechuje ludzi w ogóle, a ludzi teatru w szczególności - że anegdota znakomitego astrofizyka odsłoniła niebywałe ponęty tkwiące w słowie "anty". Któż z nas nie pragnąłby rozpętać reakcji łańcuchowej w sztuce, niszcząc formy stare i martwe, dające początek nowym i żywym? Herostrates był - jak wiadomo - szewcem, ale jego ambicje chętniej od szewców podejmują artyści. Można by rzec - bez wielkiej przesady, że są wśród nich nagminne. Przy tym częstotliwość ich

występowania zależy od epoki tak bardzo sprzyjającej nagłym wyniesieniom, że ambicje Herostratesa udzielają się ludziom najbardziej pospolitym. Właśnie. Równie pospolitym jak szewc Herostrates. Pozwala to ująć je niemal we wzór matematyczny: znajdują się bowiem w stosunku odwrotnie proporcjonalnym do uzdolnień. Im uzdolnienia mniejsze, tym ambicje większe. Przy dysproporcji przekraczającej wytrzymałość psychiczną biedaczyny, rozdzieranego jak niegdyś końmi przez żądzę znaczenia u jednej nogi, a absolutną niemożliwość u drugiej, występuje kryzys. Jeśli przypadków takiej duchowej sprzeczności jest wiele, kryzys nabiera charakteru społecznego i staje się groźny.

W pewnych okresach jego niebezpieczeństwo potęguje fakt tylko z pozoru niezrozumiały. Ten mianowicie, że ambicje Herostratesa mogą przejawiać się a rebours, czyli na opak. Podpalenie świątyni uważanej za jeden z cudów świata było czynem niewątpliwie okropnym. Ale chyba jeszcze okropniejsza jest chęć, przejawiana z uporem szaleńca, utrzymania budowli, które są wytworem takich zbiegów okoliczności, jakie ocierają się o nonsens. Historia, niestety, z lubością wytwarza zjawiska absurdalne. Jednym z takich zjawisk jest antyteatr. Zasługiwałby na zbadanie z całą powagą, gdyby nie to, że czasami znacznie bystrzejsze jest zbadanie z kpiną. Po paru dziesiątkach lat urzędowej i obowiązującej powagi, która budzi dzisiaj śmiech, może przyszła pora na śmiech, który obudzi powagę.

II. Pojęcie antyteatr

Ponieważ ludzie zazwyczaj najbardziej cenią te dzieła sztuki, których poprzednio nie uznawali, więc teatr znajduje się w ciężkim położeniu. Bolesnym i upokarzającym. Jak wiadomo, najbardziej dotkliwe dla naszej godności jest położenie, w którym zupełnie nie możemy wpływać na bieg wydarzeń. Otóż teatr stale znajduje się w tej haniebnej sytuacji. Jest zupełnie bezradny wobec czasu. Znajduje się w jego bezlitosnej niewoli. Tak trwałej, że nie może nawet westchnąć: "Może kiedyś to się zmieni". Teatr wie, że jego niedola nie zmieni się nigdy. Zawsze będzie skazany na tworzenie dzieł przemijających i zawsze będzie podlegał przemocy ludzi swojego czasu. Ba, swojego tygodnia, swojego dnia. Nie możemy czekać pięćdziesiąt czy sto lat, aż w następnych pokoleniach ludzie dojrzeją do spostrzeżenia prawdy artystycznej, która ich obecnie drażni albo śmieszy. Zdany jest na łaskę i niełaskę, najczęściej niełaskę, współuczestników swojej epoki, czyli tzw. współczesnych.

Skrót "tzw." - tak zwanych - nie jest w tym wypadku ironicznym ozdobnikiem. Użyty został z całym poczuciem powagi, a nawet grozy. Doświadczenia związane z wielkimi zmianami, przez jakie ostatnio ludzkość przechodziła, udowodniły, że jedynie drobna część ludzi zdaje sobie sprawę z przekroczenia progu historycznego. Znakomita większość przechodzi z jednej epoki do innej z tak błogą nieświadomością, jakby przenosiła się do podobnego mieszkania. Tyle że mieszczącego się piętro wyżej. Zazwyczaj ta historyczna przeprowadzka z sutereny na parter odbywa się pod przewodem i nadzorem ludzi, którzy albo poprzednio na parterze mieszkali, albo też przynajmniej tutaj bywali. Z różnych względów nie zbadaliśmy dotychczas roli, jaką w wielkich przeobrażeniach rewolucyjnych odgrywają dezerterzy z klasy, która poniosła klęskę historyczną. Wydaje się, że jest ona przerażająco wielka. Ponieważ rewolucja naprzód wydziera zwyciężonym dziedzictwo cywilizacyjne, zanim zacznie tworzyć własne, więc siłą rzeczy zdaje się na bywalców dawnych czasów. Oni to wprowadzają nowych użytkowników do pokoi z pluszową kanapą i kredensem rzeźbionym w winogrona. Oczywiście, po ustaleniu malutkiego metrażu dla zwyciężonej klasy. Jedynie przywódcom - i sobie - wydzielając całe apartamenty.

Tacy przewodnicy z jednej klasy rządzące] do innej stali się twórcami antyteatru. Przez nich nabrał tych cech absurdu, wobec których wizja świata egzystencjalistów wydaje się niewinnym kaprysem mózgu zaczadzonego wojną. Filozofów zrozpaczonego bohaterstwa tłumaczyły przynajmniej rozterki ich humanistycznego sumienia. Organizatorzy antyteatru nie mają takich przerażeń na swoje usprawiedliwienie. Absurd ich działalności nabrał wymiarów kosmicznych dlatego, że był wynikiem nie utraty wiary w sens świata, ale wprost przeciwnie - oficjalnie poznanego i obowiązującego optymizmu. Po odkryciu praw rządzących historią, kierowanie jej przebiegiem wydawało się nie tylko możliwe, ale nawet zupełnie proste. Należało jedynie ten proces oddać w zarządzanie odpowiednio wielkiej liczby urzędników, aby jedni z nich wypisali instrukcję, jak ma przebiegać, a drudzy przeprowadzili kontrolę, czy przebiega zgodnie z dyrektywą. Teatr poddany takiemu systemowi myślenia z miejsca stał się antyteatrem. Jakże miał nim nie zostać, gdy władzę nad nim obejmowali ludzie, którzy żywili głębokie przekonanie, że wystarczy upaństwowić jakąś instytucję, aby od razu stała się socjalistyczna. Socjalistyczna, czyli zgodna z narzuconą doktryną. Tak więc w naszych warunkach "antyteatr" nie jest buntem - na jaki się łaskawie zezwala - wobec skostniałych form sztuki, lecz obowiązującą rzeczywistością. Polski "antyteatr" to miejsce absurdalnej przemocy polityków, którzy nie godzą się, aby twórczość zespołowa - bo to jest domeną teatru - była wolna, a więc mogła rozwijać się bez ideologicznego przymusu. Jakikolwiek by on był.

III. Antycenzor

Gdyby dzisiejszy miłośnik zwrotów przysłowiowych szukał przykładu dla określenia: "nieszczęśliwy jak..." to natknąłby się na nieobliczalne trudności. Dopiero wówczas dostrzegłby, że już nikt nie mówi "nieszczęśliwy jak Hiob".

Porównanie to znikło z mowy potocznej. Wpłynęła na to zarówno nieznajomość mitów biblijnych, znakomicie wytrzebionych po wojnie, jak niezmiernie rozległe i różnorodne doświadczenia w niedoli. Wobec cierpień, jakie doznały pokolenia z lat wojny, okupacji i okresu "błędów i wypaczeń", nieszczęścia bogatego Izraelity wcale nie wydają się takie straszne. Owszem - powiadamy sobie - ten Jehowa, który zadręczał nabożnego wyznawcę dla wypróbowania jego wierności, odznaczał się sporą pomysłowością w zadawaniu męczarni. Ale mimo wszystko nie dorównał ludziom, nawet niezbyt biegłym w tej specjalizacji. Hiob pokryty ranami spoczywał na nędznym, bo nędznym, ale jednak na barłogu. Nie rzucono go w tym stanie na betonową posadzkę. Nie wpuszczono potem na kilka stóp wody. Toteż jego jęki, które przez wiele stuleci poruszały kaznodziejów i literatów, dzisiaj już w nas nie budzą współczucia. Gotowiśmy je przyjąć, jak wiele innych legendarnych wyrzekań, wzruszeniem ramion. Hiob zniknął zatem nie wiadomo kiedy z porzekadła: "Nieszczęśliwy jak...".

Kto go zastąpi? Bo jednak ktoś musi wejść na miejsce opróżnione przez Hioba. Dopiero budujemy szczęśliwą przyszłość. Będą się nią rozkoszować nasze wnuki. Tymczasem nieszczęścia są równie pospolite, jak od początku historii. Mowa zatem musi dać temu świadectwo. Inaczej groziłoby jej stoczenie się do strupieszałości mowy urzędowej, straszącej wyszczerzonymi zębami w strasznym uśmiechu.

Wydaje się, że istnieje taki zawód, a więc i uprawiający ten zawód ludzie. Najnieszczęśliwsi z nieszczęśliwych. Jeśli ich rozpacze nie biją pod niebiosa, to dlatego, że w naturze tej profesji leży dyskrecja. Urzędowa instytucja przestrzega sama, i nawet narzuca innym, zmowę milczenia. Jest, ale udaje, że jej nie ma. Łatwo po tym opisie już się domyślić, że chodzi o cenzurę. O cenzurę? Przecież cenzury nie ma. Nic nie szkodzi. Tak przywykliśmy przez sto lat z okładem do obcych, żandarmów, kontrolerów, inspektorów, celników i strażników słowa, że zastarzałe urazy przenosimy dzisiaj na swoich urzędników Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk (w skrócie GUKPPiW). Naprawdę, ludzi Bogu ducha winnych. Właśnie tych najnieszczęśliwszych z nieszczęśliwych. Gdyby ich działalność była nieco powszechniej znana, to oni winni zająć miejsce w przysłowiowym zwrocie, opuszczone przez zbolałego Hioba. "Nieszczęśliwy jak cenzor" - to porównanie miałoby pełne prawa do tego bezimiennego i zachwycającego słowotwórstwa, które w porywie natchnienia wydaje na świat istne cuda mowy: pragnę kobiety, więc "chciałbym jej nieba przychylić", zdradziła mnie, więc "piekło otworzyło mi się pod nogami", robię awanturę wściekły "jak wszyscy diabli", po czym ze wstydu "chciałbym uciec, gdzie pieprz rośnie". Ostatnie powiedzenia przystają jak ulał, zresztą przypadkiem, do stanu duszy piszącego o cenzorze. Choćby pisał z najgłębszym ludzkim współczuciem.

Bo ten urzędnik, współczesny Hiob, zasługuje na głębokie współczucie. Żeby zdać sobie sprawę z bezmiaru jego cierpienia, należy odwołać się do wyobraźni. Jedynie wyobraźnia i to wyobraźnia obznajmiona z historią zdolna jest odtworzyć to koło męki, na którym biedaka rozpina przestarzały mechanizm. Są to niewypowiedziane męki zapóźnienia historycznego. Przy dzisiejszych administracyjnych środkach przekazu, przebijających najgrubsze mury, cenzor wymazujący pracowicie słowa z tekstu jest niewątpliwie straszliwym anachronizmem. Określenie "straszliwy" mogłoby nasuwać obraz upiora, który o północy brzęczy łańcuchami, aby poskarżyć się, że niegdyś, za życia przed trzema wiekami zamurowano go w ścianie za ujawnienie sekretów ambitnego władcy. Ta romantyczna zjawa nie oddałaby jednak w pełni katuszy cenzora. Należy odrzucić pokusy banalnych porównań i wytężyć fantazję. Bliższe zapewne rzeczywistości byłoby przywołanie innego, historycznego wspomnienia.

Wyobraźmy sobie zatem, starannie kontrolując wyobraźnię, co odczuwałby średniowieczny alchemik w czarnej opończy i z księgą formuł magicznych pod pachą, gdyby go wprowadzić do laboratorium dzisiejszego fizyka. Proszę tylko pomyśleć! Przecież na widok tych wszystkich komputerów, asceleratów, laserów, fal radiowych i elektronowych, ten nieszczęsny człowiek doznałby jednej z najokrutniejszych tortur, o jaką poszerzyła naszą umiejętność zadawania bólu współczesna cywilizacja. Doświadczyłby mianowicie unicestwienia mitów równie gwałtownego, jak po zrzuceniu bomby wodorowej. Postarajmy się wejść w jego dziewiczą duszę. Wierzył, że wynajdzie kamień filozoficzny, który zmienia ołów w złoto, albo w tym wypadku mowę w milczenie, bo milczenie jest złotem, i że wielkie sekrety tego kamienia kryje przed maluczkimi siedem pieczęci. I oto dowiaduje się z osłupieniem, że całe niebo aż po sam tron przedwiecznego wypełniają głosy ludzkie, nawołujące się i przekrzykujące się aż do pienia chórów anielskich, w które mieszają się dźwięki jazzu i krzyki bigbitu. Wszystkie te głosy i dźwięki spływają spokojnie na ziemię i każdy posiadacz czarodziejskiej skrzynki może chłonąć rozgwar świata, ile dusza zapragnie, choćby wdzierały się w tę wieżę Babel języków brzęczki i zagłuszacze.

Był także, ten średniowieczny alchemik, święcie przekonany, że mieszając ingrediencje, których imiona strach nawet wymówić, znajdzie wreszcie maść sprowadzającą nie-widoczność, co zapewniłoby władzę, o jakiej marzą wszyscy autokraci. Nic z ludzkich opinii nie dałoby się przed nimi ukryć, i wobec tego jakże sprawiedliwi mogliby karać, karać i karać. Dopiero wymierzanie kary pozwala zakosztować rozkoszy władzy, mawiał Dżingis-chan z naiwną otwartością, gdyż jeszcze nie miał do czynienia z opinią publiczną i nie musiał udawać, że zadawanie męczarni prawdziwym albo urojonym wrogom nie sprawia przyjemności. Tutaj

nasz alchemik doznałby po raz drugi bardzo bolesnego wstrząsu. Niemal jak przy kuracji elektrycznością. Uczeni bowiem pokazaliby mu rozliczne instrumenty, z których jedne pozwalają wykrywać przedmioty na znaczną odległość, inne przenikać przez ciała znacznie grubsze od tych murów fortecznych, za którymi się za jego czasów ukrywali panujący, a jeszcze inne z wysoka, oczami nieporównanie bystrzejszymi od ludzkich, wszelkie urządzenia militarne, choćby nawet były ukryte głęboko pod ziemią. Przy tym pokazie prysnąłby w umyśle alchemika drugi z mitów jego historycznych czasów - mit państwowej czy urzędowej tajemnicy. Jak to? - zapytałby zdławionym głosem i zapłakał - więc już dzisiaj nie ma sekretów? Więc po co w takim razie u Boga-Ojca - powiedziałby u Boga-Ojca, gdyż otrzymał wychowanie religijne - po co ze wszystkiego czyni się tajemnicę, pieczętuje biurka, wywiesza afisze z napisem "wróg podsłuchuje" i surowo karze za mówienie o faktach powszechnie znanych? W tym momencie alchemik doznałby tych samych uczuć czułości i bezcelowości istnienia, jakie są udziałem egzystencjalisty. Cenzor odczułby znacznie dotkliwiej rozpaczliwy nonsens istnienia. Cenzorowi bowiem nakazano odprawianie obrzędów magicznych, które w dzisiejszym świecie nikomu nie służą. Ma nie dopuszczać do podawania wiadomości, o których wszyscy już od dawna wiedzą i nie pozwalać na głoszenie opinii, które już wszyscy podzielają. Zaprawdę - słowo "zaprawdę" przydaje się przy mówieniu o anachronizmie - zaprawdę trudno o wymyślniejsze tortury. Gorsze od tych, których doświadczał nieszczęsny król Tantal, tocząc aż po krańce czasów swój kamień pod górę. Trafniej te katusze oddałby znowu śliczny zwrot przysłowiowy "łapać wiatr siecią". Cenzor rozpina swoje sieci wszędzie, gdzie zbierają się ludzie, aby omówić dzisiejsze sprawy, przykre i przyjemne, oburzające i pocieszające, wtrącające w rozpacz i napawające nadzieją, jak zwykle w życiu. Nikt i nic nie ujdzie jego uwadze. Jest z siecią w redakcji, w wydawnictwie, w teatrze, na sali koncertowej, na przedstawieniu kółka amatorskiego w stowarzyszeniu św. Zyty. Zagarnia swoim niewodem nawet takie kiełbie, jak zaproszenie na ślub czy wizytówki z tytułem: "Dyrektor departamentu sprzęgieł cylindrycznych, mgr...". I w wyniku tej wszechogarniającej kontroli wszyscy myślą, co chcą, i wobec tego mówią, co im się podoba. Bo wiatru nie da się złowić siecią.

W tych okolicznościach narzuconych - chce się czy nie chce - przez technikę drugiej połowy XX wieku cenzor automatycznie staje się antycenzorem. Nie da się go przeciwstawić cenzorowi. Cenzora już nie ma, chociaż istnieją pracownicy Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk. Najnieszczęśliwsi z nieszczęśliwych.

Na zdjęciu: prof. Bohdan Korzeniewski.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji