Reformatora zobaczyć warto
Nie jestem miłośniczką teatru. Do przybytku Melpomeny chadzam z rzadka i bywa, że jest to wymuszone pośrednio (randka, karnet) lub bezpośrednio (wyjście służbowe). Tak było zresztą i tym razem. W dodatku wieczór zapowiadał się źle. Akcja dramatu Mykoły Kulisza rozgrywa się na Ukrainie, w Charkowie, w okresie NEP-u. Nie jest to zapewne wiadomość kusząca potencjalnego widza, dostatecznie znużonego wypełniającą jego świadomość współczesną szarą, trudną rzeczywistością. Czy warto szukać jej dopełnienia i to dobrowolnie w sztuce "historycznego niepokoju"? Na to pytanie, które z pewnością pojawić się w pierwszym odruchu może, nie ma odpowiedzi wprost. Bo pytanie niewiele ma wspólnego ze stanem faktycznym.
Lecz aby się o tym przekonać, trzeba po prostu... iść do teatru i sztukę obejrzeć. Ta zachęta po powyższym wstępie może się wydać nieco szokująca i paradoksalna. Jest jednak niczym innym, jak wynikiem szczerej i spontanicznej reakcji widza.
"Reformator" Kulisza jest bowiem dziełem dwuwarstwowym. Jedna, głęboka, refleksyjno-metaforyczna i druga - pełna humoru, lekkości stylu i odbioru. Widz ma więc wolny wybór. Można smakować, analizować głębie i historyczną metaforę, można poprzestać na przepuszczeniu wrażeń przez wierzchnią warstwę świadomości. Oba warianty gwarantują udany teatralny wieczór. Co dla mnie samej, sceptycznie u progu nastawionej, okazało się miłym zaskoczeniem.
Dziś na pewno przecież odbiór "Reformatora" nie jest taki sam jak przy lekturze "Dialogu" w '81, gdy opublikowano jego polski przekład. Tamten smak i kontekst już przeminęły. Ale trudno też pogodzić się ze słowami radzieckiego cenzora, zezwalającego w 1980 na druk "niegroźnej" sztuki: "to już należy do zamkniętej przeszłości...".
Trudno bowiem w ogóle zamknąć ten dramat w czasie przeszłym. To znaczyłoby przecież, że nie ma w nim nic aktualnego, że przestał żyć. Tymczasem jest w nim wiele prawd i metafor daleko wybiegających poza realia NEP-owskiej Ukrainy, diagnozujących, przepowiadających dalszy rozwój systemu komunistycznego. Wiele z tych prawd ma wymiar po prostu uniwersalny, niezależny od kontekstu polityczno-historycznego. Widzimy oto głównego bohatera, Małachija Stakanczyka. Były listonosz, który woale nie walczył u boku bolszewików o nowy świat, pewnego dnia, wierząc w rewolucyjne przesłanie, postanawia ruszyć z jej hasłami w świat. Marzy o "błękitnej dali socjalizmu". Z bolszewickich haseł czyni największy dogmat, któremu poświęca i podporządkowuje wszystko - nie wyłączając losu najbliższych. Ta postać z pewnością jest, podobnie jak wszystko co czyni, przejaskrawieniem. Funkcjonuje w trochę dziwnej, przerażającej rzeczywistości tamtych lat -porewolucyjnego świata. A życie toczy się w domu rodzinnym i na ulicy, w urzędzie i w szpitalu dla psychicznie chorych, w domu publicznym i w cerkwi. Stary świat i porządek zostały zniszczone, nowy świat pogrążony jest w chaosie, nicości. Tu wszystko dzieje się jakby poza dobrem i poza złem. Trudno dokonać wyboru właściwych wartości - dawna hierarchia uległa zniszczeniu. Dobro się zdewaluowało i nawet zło jest karykaturalne. Małachij, od momentu podjęcia działań w imię szczytnych haseł, nowych racji i nowej hierarchii, powoduje sekwencję zdarzeń. Czy takie być miały? Propagandowy slogan okazuje się pusty, pozbawiony realnych odniesień. Ale reakcja łańcuchowa działa, szaleńcze kroki reformatora przynoszą skutki. Lecz dzieje się to na zasadzie powracającej fali zła. Wir poczynań Stakanczyka wiedzie jego rodzinę ku cierpieniu i nieszczęściu. Ku szaleństwu i nicości. Choć nawet w najbardziej krytycznym i jaskrawym momencie, gdy jego klęska jest oczywista, nie chce on przyjąć tej oczywistej prawdy do wiadomości.
A więc? "Kto odpowie?" - to tak trudne pytanie otwiera sztukę. I samo pozostaje otwartym. Zmusza do refleksji. Nad odcinaniem się od korzeni tradycji i starych, sprawdzonych wartości. I nad fałszywymi wyborami.
Jest jednak i optymizm, o którym wspomniałam wcześniej. On tkwi w zbiorowości. Ta zresztą nie bardzo chce o wielkiej zmianie pamiętać: "Ile razy myśleliście dziś o rewolucji?" - indaguje Stakanczyk młodzieńca na ulicy. "W ogóle!" - odpowiada ten niefrasobliwie "A nie! Raz! Bo to będą przecież niedługo trzy dni wolnego!" - poprawia się. Jest zresztą w "Reformatorze" wiele momentów bardzo humorystycznych. To zawdzięczamy pióru autora. Dowcip sytuacyjny - scena z domu rodzinnego Stakanczyka, gdzie obmyślany jest strategiczny plan działań mających powstrzymać reformatora przed ruszeniem w świat, dowcip słowny - "Inteligentom należy zabronić dostępu do kobiet!" - są stale obecnym elementem tej sztuki.
To chyba dzięki temu (bo o doskonałej grze aktorów Teatru Starego wszyscy wiedzą, więc nie będę odkrywać prawd oczywistych) dość długi spektakl (trzy akty!) ogląda się bez znużenia. Lecz zarazem ten właśnie rodzaj śmiechu i humoru nasuwa nieodparte skojarzenie: "i smieszno, i straszno..."