Artykuły

Instytucja pt. Teatr Mikołaja Grabowskiego

Mikołaj Grabowski o sobotniej premierze w stołecznym Teatrze IMKA, przymiarkach do "Fantazego", dyrekcji w Starym i kardynale Ratzingerze - rozmawia z Janem Bończą-Szabłowskim w Rzeczpospolitej.

Rz: Lubi pan wracać do tytułów. Najbliższa premiera w IMCE: "Kto się boi Virginii Woolf?" to trzecia wersja utworu w niemal identycznej obsadzie jak ta zrealizowana przed 13 laty w Krakowie.

Mikołaj Grabowski: Mimo niemal identycznej obsady nie można mówić o powtórzeniu inscenizacji. Nie tylko dlatego, że sporą część energii poświęciliśmy teraz na to, by "zedrzeć z siebie" tamto przedstawienie. Po prostu w ciągu tych 13 lat zmienił się świat, zmieniliśmy się też my. Trudno byłoby powtórzyć tamtą analizę i tamte emocje.

Teraz w rolach znudzonego małżeństwa i pełnych ideałów nowożeńców obsadził pan małżonków z długoletnim stażem i dawnych narzeczonych. Zapowiada się niebezpieczna psychodrama.

- Każdą obsadę konstruowałem na podobnej zasadzie. Szczególnie w pierwszej inscenizacji z lat 80., gdy grały dwa autentyczne małżeństwa - moje i brata Andrzeja. Rzeczywiście Tomek Karolak zna dobrze Magdę Boczarską, a Iwonę Bielską, jak sądzę, ja znam jeszcze lepiej. Zależało mi - nie ukrywam - na osiągnięciu efektu szczerości. Obcujemy ze sobą na bazie tekstu, ani na chwilę nie zapominamy, że jesteśmy aktorami na scenie - ale prywatne relacje się pojawiają, czy tego chcemy, czy nie. Nie chcemy doprowadzać się do stanu "psychicznej golizny", która byłaby czymś krępującym i dla nas, i dla widzów.

Tomasz Karolak traktuje pana jak ojca chrzestnego Teatru IMKA.

- Gram w IMCE w trzech spektaklach. Przymierzam się do kolejnego... Współpraca z Tomkiem układa się dobrze, będziemy ją z pewnością kontynuować. Myślimy o kolejnej premierze...

Od ponad roku obiecuje pan inscenizację "Fantazego".

- Z tym utworem Słowackiego zmagam się od lat, realizowałem go na scenach zawodowych, ćwiczyłem ze studentami - myślę, że wiem o nim naprawdę dużo. Ale nie sądzę, aby jego dotychczasowy wariant sceniczny był przekonujący. W IMCE jest szansa, by zrealizować "Fantazego" w optymalnej obsadzie. Gdyby aktorom udało się zgrać terminy, mógłby może powstać istotny spektakl. Ale czas pokaże.

Jako reżyser udowodnił pan, że potrafi czytać klasyków tak, by oddziaływali na emocje widzów. A czego brakuje panu we współczesnej polskiej dramaturgii?

- Trudno mi wypowiadać się na temat współczesnej dramaturgii, bo przyznam, że nie znalazłem w niej nic takiego, co by przyciągało szczególnie moją uwagę. Nie znaczy to oczywiście, że taka dramaturgia nie istnieje. Jednym z ostatnich spektakli podczas mojej dyrekcji w Starym Teatrze była adaptacja prozy Doroty Masłowskiej. W dzisiejszym teatrze chętnie inscenizuje się powieści i opowiadania, traktaty filozoficzne; kiedy ja zaczynałem pracę, na scenie królował Gombrowicz, Witkacy, Różewicz i Mrożek. Taką czwórkę dramaturgów trudno dziś znaleźć. Ale nie wiem, czy trzeba już zapowiadać śmierć klasycznego dramatu pisanego dla sceny.

Przed pana dyrekcją wielu traktowało Stary Teatr jak szacowne muzeum żyjące wspomnieniami dawnych wspaniałych czasów. Udało się panu przełamać ten wizerunek?

- Myślę, że tak. Ci, którzy wspominają wielkość tej sceny za czasów Swinarskiego, zapominają, że ten reżyser był niegdyś odsądzany od czci i wiary, określany za pomocą niewybrednych epitetów. Teraz to, co robił, jedni uważają już za muzealne, inni - do których ja się zaliczam - dalej za niezwykle nowatorskie. Ja się nie bałem ryzyka. Wprowadzałem młodych twórców, sięgaliśmy po kontrowersyjne teksty i eksperyment. Szlak jest na tyle przetarty, że moi następcy mają ułatwione zadanie, a publiczność jest przyzwyczajona, że Stary Teatr to nie muzeum. Tu bada się i penetruje nowe trendy w sztuce.

Reaktywuje pan Teatr Mikołaja Grabowskiego?

- Ta instytucja ciągle istnieje. Kiedy ją zakładałem, nawet przymierzałem się do konkretnej siedziby. Potem otrzymałem propozycję dyrekcji teatru państwowego, więc poniechałem tamtych planów.

Teatr Mikołaja Grabowskiego i prywatny Teatr IMKA to dowód, że sceny prywatne nie muszą się zajmować tanią rozrywką.

- Czterokrotnie prowadziłem teatry państwowe. Doceniam ich siłę i kulturotwórczą misję. Nowa rzeczywistość ujawnia jednak potrzebę teatrów prywatnych. Ale trudno nie dostrzec nieufności państwa w stosunku do nich. A przecież przykład IMKI najlepiej świadczy, że widzowie nie oczekują tu farsowego repertuaru.

Państwo tłumaczy, że w czasach kryzysu nie ma szans na wsparcie finansowe.

- O pełnym dofinansowaniu nie ma co marzyć. Myślę, że gest państwa w stosunku do teatrów prywatnych powinien dotyczyć utrzymania bazy do tworzenia produkcji artystycznych. I nie jest to nic nowego. W Krakowie marszałek województwa dogadał się swego czasu z prezydentem miasta i razem stworzyli krakowski teatr Scena STU - powstały na bazie Teatru STU. Do tego projektu dołączyło z czasem kilku sponsorów i było to bodaj pierwsze w teatrze partnerstwo państwowo--prywatne. Dodam: udane, a wiem o tym, bo razem z Krzysztofem Jasińskim prowadziłem wtedy tę scenę artystycznie. Niechby podstawowe dotacje starczały na utrzymanie budynku, zapłacenie czynszu i kilka etatów technicznych. Cała reszta należy później do inicjatywy artystycznej dyrektora prywatnego teatru. On zdecyduje, jak pozyskać sponsorów i publiczność.

W filmie o Janie Pawle II zagrał pan kardynała Ratzingera. Nie ma pan ochoty powrócić w teatrze do tej postaci, choćby w kontekście dzisiejszego katolicyzmu.

- Podpowiada mi pan, żeby zrobić monodram o Ratzingerze. To rzeczywiście ciekawy pomysł i przyjmuje go z pełną otwartością.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji