Prawda tryumf żyszcze...
Tradycyjnie już w sylwestrowy wieczór minionego roku, nie w Narodowym tym razem, lecz na gościnnej scenie Teatru Ateneum, Adam Hanuszkiewicz wystąpił z nową premierą - "Synem marnotrawnym" Stanisława Trembeckiego. Napisana na zamówienie królewskie spolonizowana adaptacja Woltera po raz pierwszy grana była w Teatrze Narodowym (no właśnie...) w roku 1779. Spośród wielu dramatów z końca XVIII w. tylko nieliczne pozostały żywymi do dziś. Hanuszkiewicz dowiódł, że należy do nich również zapomniany przez teatr, choć w historii literatury zawsze wysoko ceniony "Syn marnotrawny".
Centrum akcji warszawskiego spektaklu jest łóżko Elżusi, stale obecne na niemal pustej scenie. Osobom dramatu towarzyszą Arlekiny i Colombina, a tekst dopełniają fragmenty poezji Trembeckiego. Dwaj rywale, Walery i Sieciech skontrastowani zostali dodatkowo poprzez częstą w oświeceniowym teatrze opozycją kontusz - frak, dzięki czemu między innymi to na wskroś współczesne przedstawienie zachowało klimat czasów stanisławowskich. Znakomitym posunięciem jest inscenizacyjne wzbogacenie postaci Walerego. Zjawia się on w poszarpanej odzieży, śpiewając pieśń konfederatorów barskich, i staje się jasne, że to nie tylko nawrócony utracjusz i hulaka, ale także - o czym nikt nie wiedział - obrońca Ojczyzny, daleki już od grzechów młodości. Z jego powrotem triumfuje zatem nie tylko miłość, ale i prawda, a przebaczenie Elżusi i porażka Sieciecha, w dramacie konwencjonalnie łatwe, zyskują głębsze uzasadnienie. Ważną rolę dramaturgiczną pełni muzyka, wykonywana na żywo przez pianistę, jak w niemym kinie ilustrującego bądź komentującego akcję rozmaitymi "kawałkami". "Laura i Filon" i "Bonaza", menuet Boccheriniego i "Powrócisz tu..." sąsiadują z sobą bez zgrzytów dzięki pojemności przyjętej konwencji, mieszczącej również odśpiewany na nutę chóru z IX Symfonii finał. Istotny walor komedii stanowi żywy, bliski już Mickiewiczowi i Fredrze język oraz dojrzały artystycznie wiersz. Fakt, że nic z tego nie zostało uronione, jest wielką zasługą aktorów, którzy i tak zadania mieli niełatwe. Wytrzymali jednak wszystko: swobodną, pozornie improwizowaną, a przez to wymagającą żelaznej dyscypliny formułę spektaklu, rozpiętość tonacji od poważnej refleksji po sceny w stylu braci Marx, niebezpieczeństwa gry z przymrużeniem oka i zawrotne chwilami tempo. Niektórzy pracowali z Hanuszkiewiczem już dawniej, inni po raz pierwszy, ale w spektaklu tego nie widać. Starannie dobranemu zespołowi przewodzi tercet najwyższej klasy: Zofia Kucówna (Zdawnialska) każdym wejściem, słowem, gestem podbijająca i fascynująca widownię oraz Henryk Machalica (Klimunt) i Marian Kociniak (Bizarski), dwaj wspaniale komiczni ojcowie, pierwszy cierpiący na brak, drugi na nadmiar stanowczości. Prezentowany przez te trójkę poziom aktorskiej sztuki, nie od dziś przecież znany, praktycznie zwalnia z obowiązku szczegółowych analiz. Interesujący jest Marek Lewandowski (Sieciech), "czarny charakter" we fraku, zimny i odpychający, w niczym jednak nie przerysowany, a także Krystyna Borowicz (Fidelska) i żywiołowe Arlekiny: Michał Bajor i Tadeusz Chudecki. Ale na szczególną uwagę zasługuje para głównych bohaterów.
Emilian Kamiński (Walery) ma świetne wejście: z nieodzowną czaszką deklamuje przełożony przez Trembeckiego monolog Hamleta. Osiągnąwszy w ten sposób niezbędny dla postaci efekt rozdarcia i konieczności wyboru, swobodnie i bezbłędnie operuje zawartymi w tekście i inscenizacji możliwościami, z żołnierza-tułacza zmieniając się w niecierpliwego kochanka, pełnego miłości, skruchy i prowokowanej przez rywala wściekłości. Anna Gornostaj (Elżusia) otrzymała zadanie bez wątpienia najtrudniejsze, ogromny, różnorodny materiał - i z próby tej wyszła zwycięsko. Nie schodząc niemal ze sceny zrealizowała całą złożoną logikę wewnętrzną postaci, od tłumionej tęsknoty i rezygnacji przez bunt i rozpacz po radość spotkania i chętnego przebaczenia, gdy niemały temperament i spryt włożyć trzeba w przygotowanie szczęśliwego końca. A w udanej całości są jeszcze godne odnotowania fragmenty, jak rozmowa ze Zdawnialską-Kucówną, partnerką wyjątkowo przecież wymagającą, czy wsparta motywem "Pieśni 3 Maja" tyrada przeciw nieprawości Sieciecha - jedna z piękniejszych chwil spektaklu. To znaczący sukces młodej aktorki i jednocześnie kolejne potwierdzenie wartości hanuszkiewiczowskiej szkoły teatru. "Niejednego ona posła wykrzesała z kandydata", czytaj: aktora z absolwenta PWST.
Ma "Syn marnotrawny" momenty słabsze, wśród nich nużący i właściwie zbędny wykład o autorze, przeciągnięte ogrywanie hamletycznej czaszki, pewne przerysowania i zakłócenia tempa, ale nikną one w ciągu dwóch godzin znakomitej zabawy, o którą publiczność dopomina się, stojąc w kolejkach po nieosiągalne bilety. Wartościowy, a zabawie służący teatr prawie u nas nie istnieje. Dobrze więc, że w Ateneum zobaczyć można przynajmniej jedno przedstawienie z tego nie istniejącego teatru.