Gość w dom...
W Teatrze Ateneum tłoczno, gwarno i młodzieżowo. Ale publiczność jakby skądinąd. A no tak, bo dyrektor Janusz Warmiński udzielił na swojej scenie przy ulicy Jaracza gościny Adamowi Hanuszkiewiczowi.
A. Hanuszkiewicz znowu odkrywa uroki dawnej literatury polskiej. Tym razem odkurzył Stanisława Trembeckiego, a ściślej jego XVIII-wieczne "spolszczenie" (jak nazwałby to Jerzy S. Sito) Wolterowskiego "Syna Marnotrawnego". I jak to zwykłe Hanuszkiewicz: tu przyciął tekst, tam przeredagował, ówdzie poprawił, a gdzie indziej znów uzupełnił poezją Trembeckiego. I tym wypróbowanym sposobem zmontował efektowną zabawę teatralną.
Jej głównym bohaterem nie jest zresztą ani tytułowy Syn Marnotrawny, ani też Trembecki - jak wynikałoby z afisza. W gruncie rzeczy jest nim sam Hanuszkiewicz, z jego nieposkromioną wyobraźnią inscenizatora, z jego swoistą poetyką teatralną. Ale jakby nieco odmieniony przez materię literacką, do której sięgnął tym razem. Nie ten - z "Norwida", "Mickiewicza" i "Wacława dziejów", ten raczej - od "Balladyny" czy "Męża i żony". Owszem, i tutaj ukazuje się nam w todze adwokata literatury zapomnianej lub dla teatru - lego zdaniem - nie odkrytej. Ba, próbuje nawet wznieść Trembeckiemu kapliczkę w połowie tego niekapliczkowego zgoła przedstawienia. Bo w gruncie rzeczy ukazuje się nam tu Hanuszkiewicz nie tyle jako odkrywca (komedię tę grano już kiedyś po wojnie w Warszawie, w Teatrze Ludowym), ile raczej literatury prześmiewca. Ku ogólnemu zresztą zadowoleniu - jak czytam w prasie i jak widzę na widowni.
A tymczasem na scenie - zupełnie nie jak w "Ateneum", ale jak w dawnym "Narodowym" Przed nami właściwie pusta przestrzeń obita zgrzebnym płótnem (dekoracje: Mariusz Chwedczuk). Pośrodku - wan.... nie - nie wanna, ale dziewicze łóżko na kółkach, jedyny właściwie element scenograficzny. A nie, przepraszam, jest tam jeszcze (nieco z boku, na proscenium) pianino, a przy nim żywy Jan Raczkowski (opracowanie muzyczne przedstawienia), żartujący sobie i z widzów i z aktorów a najbardziej tekstu Trembeckiego "wzbogacający" go - jakby od niechcenia - melodyjkami w rodzaju "Love Story" czy "Emmanuele". I chyba jest to dowcipne, bo widownia się bawi. Tym więcej, że do wspomnianego łóżka przypisana została niemal na stałe urocza i zabawna tu Anna Gornostaj (jako Elżunia), ubrana przez Xymenę Zaniewską (kostiumy) wyłącznie w rodzaj niedzisiejszej (o dziwo) bielizny.
Wszystko to ożywa w przedstawieniu - wspaniałym, osiemnastowiecznym tekstem Trembeckiego, misternie rozparcelowanym przez inscenizatora między sceny i scenki, urywane dialogi i współczesne gagi sceniczne, a wreszcie - tańce, śpiewy i mimikę trójki postaci z commedii dell'arte. Aktorzy grają na ogół ze stosownym tu dystansem do tekstu, choć zachowują go w różnym stopniu: od całkowicie chłodnego Henryka Machalicy (Dobrucki), poprzez rozbawionego Mariana Kociniaka (Bizarski), przerysowanego Emiliana Kamińskiego (Walery), przekomiczną Zofie Kucównę (Zdawnialska), dowcipnie wystylizowanego Marka Lewandowskiego (Sieciech), aż po rozegraną w najlepsze Krystynę Borowicz (Fidelska).
Zarówno reżyser, jak i scenografowie, akompaniator i wykonawcy - wszyscy robią co mogą, żeby było zabawnie. I rzeczywiście jest chyba zabawnie, ale przekonuje mnie o tym raczej tylko reakcja pewnej części widzów. Ja tymczasem wspominałem uroczą "Komedie pasterską" Hanuszkiewicza z Teatru Małego; byłem wśród tych, których pan Adam tym razem nie rozbawił, a raczej zadziwił. Może miałem nie dobry dzień...?