Artykuły

Zbrodnia w Narodowym

Równie głupiego, bezczelnego, obraźliwego dla narodu przedstawienia, jak świeży "Straszny Dwór" Moniuszki w Teatrze Narodowym, jeszczem za mego bardzo długiego życia nie oglądał. A widziałem - z wyjątkiem prapremiery w roku 1865 - wszystkie jego dziesięć inscenizacji, od 1916 roku, aż po obecną ze stycznia 1998.

To po polsku muzyczne arcydzieło ma dla społeczeństwa tę samą poruszającą serca urodę, wartość historyczną i emocjonalność, co "Bitwa pod Grunwaldem" Matejki. Sam podtytuł ujawnia jego zewnętrzne cechy charakterystyczne: kontuszowa komedioopera. Po klęsce Powstania Styczniowego, a przed prapremierą, kompozytor mógł jeno szeptać z ucha do ucha, żeby carska żandarmeria nie słyszała, że napisał dzieło "dla pokrzepienia serc rodaków", zaś najwyżej utalentowany z jego librecistów Jan Chęciński dawał tylko do zrozumienia, że chodzi tu o powrót dwóch braci towarzyszów pancernych do domu z wyprawy wiedeńskiej, rzecz przeto dzieje się w drugiej połowie XVII wieku. Ze wszystkich też uprzednich spektakli pamiętam srebrem połyskujące pancerze, miecze, kopie, burki na ramionach bohaterów, a na dworze Miecznika delie i kontusze.

Co zaś ujrzeliśmy teraz w Warszawie, gdy najpierw rozwarliśmy zdumione usta widząc brzegi sceny obudowane pospolitymi drewnianymi rusztowaniami, a potem - już na scenie - kompletnie wypalone zręby wiejskiej chałupy, do której wzruszeni przybysze: Stefan z bratem Zbigniewem i wiernym sługą Maciejem zaczęli śpiewać: "Cichy domku modrzewiowy, otulony cieniem drzew", przy czym nie było mowy o żadnych na nich zbrojach. Nosili coś w rodzaju wynędzniałych chałatów żydowskich, głowy mieli w bandażach, aby tak wybrać się do bogatego krewniaka Miecznika w Kalimowie.

O ile wnętrze - a raczej jego brak - dworku braci-rycerzy przypominało szkielet wypalonej chałupy chłopskiej, o tyle bogaty (zgodnie z odwieczną tradycją) dwór w Kalimowie pokazano nam jako posępną kazamatę więzienną, może i antyczne to wszystko, gdyby Zbigniew i Miecznik nie byli wożeni na najnowszych, zapewne z USA sprowadzonych wózkach dla inwalidów.

Zbliża się sławna noc z duchami i Skołuba zaczyna śpiewać arię "ten zegar stary niby świat", tylko że zegara... nie ma. Później nadchodzi pora na najsławniejszą tenorową arię polską Stefana "Noc cicha", którą onże śpiewa zdejmując buty, onuce i wreszcie rozchełstując koszulę na piersiach. Brakowało tylko, aby zesikał się na publiczność.

Zbliża się kłótnia myśliwych i finalny, arcypolski mazur, przy czym - należy podkreślić, że od samego początku aż do końca tego istotnie strasznego "Dworu" nie ma nikogo w stroju staropolskim: kontuszu czy żupanie. Kiedy w finale wpada na scenę sławny mazur, tancerze odziani są w dzisiejsze fraki i stroje balowe, a gdy cały korowód mazurowy sunie w prawo, zastępują mu drogę carscy żołdacy z najeżonymi bagnetami, zaś samym tyłem dekoracji wjeżdża ośnieżona lokomotywa, jak gdyby przybywała wprost z Sybiru.

W tej samej jednak chwili, gdy Miecznik oddaje ręce córek Stefanowi i Zbigniewowi, z rzutnika filmowego zaczyna mknąć nasza kawaleria z lat dwudziestych i nawet ukazuje się twarz Marszałka Piłsudskiego, po czym zamyka całość statysta, co wchodzi z lewa na scenę z biało-czerwoną opaską powstańczą AK na ramieniu.

Jeśliby chodziło reżyserowi Andrzejowi Żuławskiemu o syntezę dziejów Polski, to - niepełna, gdyż ani na chwilę nie pokazał się duch Chrobrego czy Batorego. Raczej był to niesłychanej szpetoty - jakby zadeklamował Gałczyński - "sen wariata śniony nieprzytomnie", za cenę zniszczenia czołowego, narodowego operowego arcydzieła polskiego.

Przybyli na tę monstr-premierę wybitni przedstawiciele kultury polskiej, że wymienię tylko ks. Niewęgłowskiego, Maję Komorowską, Macieja Prusa i innych - byli nie to że oburzeni, ale wstrząśnięci. Niemniej jednak seryjnej parterowej publice ten karygodny kicz podobał się i miał rzęsiste brawa. I w tym tkwi społeczne, nieobliczalne wprost niebezpieczeństwo: zamiast podnosić wiedzę dziejową i kulturę naszej młodej inteligencji, my tego rodzaju zbrodniczymi manifestacjami załganej wiedzy o historii spędzamy tę inteligencję z powrotem na poziom wiejskiego klepiska.

Gdybym był ministrem Kultury, natychmiast rozkazałbym zdjęcie ohydnego spektaklu z repertuaru Wielkiej Sceny. Na szczęście ministrem nie jestem, ale seniorem krytyki i pisarstwa i dlatego uważam za swój moralny obowiązek zwrócenie uwagi Pani Wnuk-Nazarowej, że usunięciem dopiero teraz kierownictwa sceny dano czas na zniszczenie najpierw "Harnasi", a teraz "Strasznego Dworu". Niechże więc teraz pan Żuławski za jego reżyserię bierze co prędzej ile mu się należy i wraca do Paryża, aby tam podsuwać scenom trzeciorzędne propozycje "unowocześnienia" starych dzieł kultury narodowej.

My nie musimy nic niszczyć, żeby unowocześniać, bo mamy autentycznie nowoczesne dzieła Gombrowicza, Schulza, Różewicza, Mrożka. - A któż miałby zostać nowym dyrektorem odrodzonego w dawnym kształcie Teatru Wielkiego?... Otóż zmieniłem na ten temat zdanie w sam miniony dzień Wigilii, kiedy to znakomitej rozrywki dostarczyła TV, transmitując spektakl z Teatru Muzycznego Roma w Warszawie, prowadzonego przez Bogusława Kaczyńskiego. Ten, niepospolitego samolubstwa człowiek już raz w sposób zgoła bezczelny stanął na Placu Teatralnym i oświadczył społeczeństwu, że ON będzie dyrektorem Wielkiego, bo tak chce i nie ma o czym mówić.

Wywołało to oczywista tyleż kpin ile wzburzenia i w rezultacie Kaczyński dostał Operetkę na Nowogrodzkiej, gdzie - na złość Wielkiemu - jednocześnie z tamtą sceną wystawił "Carmen", bardzo źle. Aliści tymczasem miesiące toczyły się za miesiącami, Kaczyński uczył się dyrektorować operetką tak skutecznie, że na Wigilię 1997 dał spektakl znakomity, z parą świetnych i głosowo i reprezentacyjnie solistów na czele, Grażyną Brodzińską i Bogusławem Morką, ale za nimi jeszcze była cała seria dobrych głosów i aparycji, gdy ze sceny Teatru Wielkiego słyszeliśmy raczej tylko ryki, kwiki, beczenie.

Sądzę więc Pani Ministrze, iż teraz można byłoby zaryzykować oddanie dyrekcji Wielkiego Kaczyńskiemu, z tym żeby miał u boku doradcę repertuarowo-artystycznego, tak jak to się działo przez lata z najlepszym skutkiem w poznańskim Teatrze Wielkim.

"Zbywszy krytyka obowiązki

mknę teraz szparko na Powązki,

gdzie przecie lepiej spocząć w tumbie,

niźli się pętać po tym gumnie,

co się w ojczyźnie sztuką zwie.

Wielmożna Śmierci, pospiesz się!"

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji