Artykuły

Warszawa. Ewa Podleś zaśpiewa w Wielkim

- To przecież jest koncert z okazji moich urodzin. Co prawda odbywa się z opóźnieniem, pierwszy termin zarezerwowałam w roku ubiegłym, ale kłopoty ze stawem biodrowym sprawiły, że wówczas musiałam występ odwołać - mówi Ewa Podleś przed koncertem w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej.

Ewa Podleś zdradza, co sprawia jej przyjemność na scenie i dlaczego porzuciła bohaterów Rossiniego.

Stęskniła się pani za warszawską publicznością czy też będzie to specjalny koncert w Operze Narodowej?

Ewa Podleś: I jedno, i drugie to przecież jest koncert z okazji moich urodzin. Co prawda odbywa się z opóźnieniem, pierwszy termin zarezerwowałam w roku ubiegłym, ale kłopoty ze stawem biodrowym sprawiły, że wówczas musiałam występ odwołać.

Jaka jest pani recepta na długą karierę?

- Całe życie śpiewałam z troską o własny głos. Nigdy nie porywałam się na coś, co mi proponowano tylko dlatego, że mogłam zyskać pięć minut sławy. Jeśli oferowano nieznany mi utwór, zawsze przed podjęciem decyzji musiałam zajrzeć w nuty. Często słyszałam wówczas, że to przecież partia mezzosopranowa, ale dla mnie to jeszcze nic nie znaczy. Amneris w "Aidzie" śpiewa mezzosopranem, a to nie jest rola dla mojego głosu.

Są utwory, których pani nie zaśpiewała, a teraz żałuje?

- Absolutnie nie. Miałam szczęście, mogłam zaprezentować się w wielu utworach rzadko wykonywanych przez innych. Natomiast zawsze starałam się, żeby były to partie wygodne dla głosu, żeby on dobrze się w nich czuł. Dlatego na przykład tylko raz podpisałam kontrakt na występ jako księżna Eboli w "Don Carlosie", mimo że na koncertach obie jej popisowe role śpiewałam bez problemów. Jednak w przedstawieniu, gdy dochodziłam do punktu dla mnie kulminacyjnego, czyli arii "O don fatale", mój głos był już zmęczony po poprzednich scenach.

Właśnie ukazuje się polskie tłumaczenie wydanej we Francji pani biografii.

- Autorkę, Brigitte Cormier, poznałam kiedyś w Barcelonie, była na przedstawieniu "Juliusza Cezara" z moim udziałem i potem długo czekała przed teatrem. Poprosiła o autograf i nieśmiało zapytała, czy mogłaby napisać o mnie książkę. Spotykałyśmy się wielokrotnie, w różnych miejscach, ona ciągle nagrywała nasze rozmowy, przekopała się przez strych mojego domu, gdzie leżą różne recenzje. Niemal nauczyła się polskiego, by móc wykorzystać ich fragmenty. Biografia rzeczywiście powstała.

Ma pani wielu wielbicieli, którzy podróżują za panią po świecie.

- To prawda, na warszawski koncert również przyjadą z Ameryki, z Niemiec, z Francji, ze Szwajcarii, z Portugalii. Byli też niedawno w San Diego, gdzie występowałam w "Córce pułku". To miłe. Ale jestem tak samo kochana, jak i nienawidzona, o tym też jest w mojej biografii. Wzbudzam wręcz skrajne emocje, ale trudno każdego zaspokoić. Nawet Callas nie wszystkim się podobała. Niedobrze, kiedy artysta jest "obły", nic mu nie można zarzucić, ale i szybko się o nim zapomina.

Pani potwierdza też słuszność teatralnej zasady, że nie ma małych ról, są tylko mali aktorzy.

- Absolutnie tak, pod warunkiem że jest to rola, w której mogę coś wykreować. Poza tym zmieniam repertuar, bo nie jestem już ani amantem, ani amantką. Przyszedł czas na partie, których wcześniej nie dotykałam: Ulryka w "Balu maskowym", Azucena w "Trubadurze", Erda w "Pierścieniu Nibelunga", Klytemnestra w "Elektrze", Kornelia zamiast Juliusza Cezara u Händla czy choćby Madame de la Haltiére, czyli Macocha w "Kopciuszku" Masseneta. Albo stara Hrabina w "Damie pikowej", którą można odśpiewać albo pokazać jej dramat. Nigdy nie walczyłam o role duże, tylko o role dobre, w których mogę siebie wyrazić, zrealizować jakiś zamysł. Potem mam satysfakcję, jak choćby w nowojorskiej Metropolitan, kiedy moi partnerzy w "Giocondzie" mówili: - My harujemy na scenie cztery godziny, a ty zaśpiewałaś jedną arię i dostałaś największe owacje.

Piotr Beczała zaprosił panią do udziału w nagraniu swojej płyty Verdiowskiej.

- Tak, zaśpiewaliśmy duet z "Trubadura". To wspaniały artysta, cieszę się, że wreszcie w operowym świecie Polacy zaczynają być traktowani na równi z innymi.

Pani zaczynała karierę w bardzo trudnym okresie.

- Tak, nikt nie chciał pomagać ani mnie, ani wcześniej choćby Teresie Żylis-Garze, choć śpiewała jak anioł. Kiedy zmarł mój francuski impresario, który opiekował się mną i Cecilią Bartoli, wysłałam listy do stu agencji, prawie wszystkie w ogóle nie odpowiedziały. Przez dziesięciolecia przegrywaliśmy z Włochami i Rosjanami.

Powiedziała pani, że już kończy z dzielnymi rycerzami Rossiniego, przyszedł czas na wiedźmy i czarownice, ale na występ w "Ciro in Babilonia" na festiwalu w Pesaro dała się pani w ubiegłym roku namówić.

- Ciro u Rossiniego nie jest amantem, on miał 55 lat. Mogłam podjąć się roli dojrzałego bohatera, muzycznie napisanej rzeczywiście na mój głos. Fragment z tej opery zaśpiewam na koncercie, bo to utwór bardzo rzadko wykonywany, a arie z "Tankreda" czy "Włoszki w Algierze" już mi się znudziły. Chcę pokazać publiczności siebie taką, jaka teraz jestem, dlatego też będzie scena z "Damy pikowej".

A co z arią z "Giocondy"?

- Może dodam ją na bis.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji