Dziewczęta w odcieniach czerwieni
Na ogół nasza wizja opery narodowej nie ma nic wspólnego ze znajomością jej didaskaliów, ale stanowi konglomerat historycznych scen z obrazów Matejki połączonych z obiegowymi, choć nie zawsze zgodnymi z prawdą historyczną, poglądami na temat realiów życia w XVII, XVIII i XIX-wiecznej Polsce. Chociaż akcja "Strasznego dworu" rozgrywa się pod koniec XVII wieku, opera dotyka zarazem wydarzeń, które rozegrają się w drugiej połowie wieku XIX. Dzieło stworzone przez Stanisława Moniuszkę i Jana Chęcińskiego służyło głównie "ku pokrzepieniu serc", tuż po stłumieniu Powstania Styczniowego. Trzeba więc przyznać, że sięgnięcie po tę odległą w końcu opowieść jest aktem reżyserskiej odwagi.
Każdy twórca inscenizacji ma prawo, a nawet obowiązek, odczytywać tekst dzieła w sposób indywidualny. Pojawia się jednak pytanie, do jakiego stopnia można zmieniać libretto i poprawiać partyturę.
Ostatnia inscenizacja "Strasznego dworu" w reżyserii Andrzeja Żuławskiego była naturalistycznym opisem popowstaniowej rzeczywistości. Toteż i całkiem na miejscu były owe wykpiwane przez większość recenzentów onuce odwijane ze stóp utrudzonych bohaterów. Zarzucano także Żuławskiemu antyrosyjskość, szarganie świętości, wypaczenie oryginału. Cokolwiek byśmy nie powiedzieli, była to jednak wizja jednolita i spójna, a co najważniejsze logiczna. Z różnych jednak powodów, głównie pozamerytorycznych, przedstawienie zeszło z afisza zaledwie po piętnastu spektaklach. Warto byłoby do niego wrócić, szczególnie w chwili, gdy powstała inscenizacja całkowicie odmienna.
Zanim zaczniemy chwalić nowy spektakl, zatrzymajmy się przy jego niedostatkach. Największym błędem Mikołaja Grabowskiego jest brak jednolitej koncepcji. Przez to przedstawienie sprawia niekiedy wrażenie niespójnego komiksu, w którym poszczególne obrazki nie przystają do siebie. Grzechem realizacji jest przeładowanie poszczególnych partii dzieła żywymi obrazami, niekorespondującymi z treścią, a wręcz ją zamazującymi. Tak jest choćby w kluczowej scenie finału II aktu, podczas której wielobarwna scena łączy najrozmaitsze nastroje i wydarzenia - Hanna i Jadwiga snują marzenia o przyszłości, a zarazem pokpiwają z kłócących się zawzięcie myśliwych, Stefan i Zbigniew spotykają się z Miecznikiem, starym przyjacielem ich ojca, a Cześnikowa z Damazym knują intrygę. Jakby tego było mało, Grabowski każe w tle owej rozbudowanej sceny, w czwartym czy piątym planie, rozgrywać kilkuosobowej grupce scenę rozpijania dam. Może to i zgodne z "Opisem obyczajów" Kitowicza, ale też i całkowicie niepotrzebnie odciąga uwagę widzów, niczym włączony w pokoju telewizor. Paradoksalnie, mimo przeładowania pomysłami, zabrakło Grabowskiemu konsekwencji wprowadzeniu postaci. Ofiarą tego pada chociażby wspomniana Cześnikowa, skądinąd wielka śpiewaczka Stefania Toczyska, fatalnie wyreżyserowana (czy też raczej niewyreżyserowana), wykonująca ruchy zepsutej marionetki i sprawiająca wrażenie, jakby nie do końca zrozumiała swoją rolę. Zresztą brak pomysłów dotyczy nie tylko poszczególnych ról. Cały III akt sprawia wrażenie, jak gdyby Grabowski zajął się nim w ostatniej chwili i nie zdążył na czas z przygotowaniem nocnej sceny w dworze Miecznika.
Nieporozumieniem jest pomysł z balonami, spadającymi na widzów i orkiestrę w kanale (!) na zakończenie mazura. Toż to inna całkowicie estetyka, rodem z balów sylwestrowych albo imprez, w czasie których wręcza się odpowiednie statuetki za sprzedaż i promocję. Nic dziwnego, że tu i ówdzie słychać było głosy, iż balony zostały po jakiejś uroczystości i szkoda było je zmarnować.
To nie owe detale są jednak najważniejsze. Obie obsady "Strasznego dworu" są wzorcowe. Wspaniały jest Adam Kruszewski w roli Miecznika, wielkie role mają także Iwona Hossa, Dorota Radomska, Anna Lubańska, Katarzyna Suska, Dariusz Stachura, Jacek Janiszewski, Piotr Nowacki i Romuald Tesarowicz. Szczególne wyrazy podziwu należą się młodziutkiej Iwonie Hossie, dysponującej pięknym sopranem koloraturowym, a co równie ważne imponującej znakomitym, przekonującym aktorstwem.
Jacek Kasprzyk prowadzi orkiestrę pewnie i z wyczuciem. Gdyby nie dwa nieczyste wejścia, premiera pod względem muzycznym byłaby znakomita. Niemniej dyrygent potrafił wyraziście, ale i zarazem dyskretnie, zarysować wszelkie muzyczne wątki opery.
Idealnie zabrzmiał chór, występujący we wszystkich scenach rodzajowych, a wykonujący oprócz swych obowiązków wokalnych prawdziwie aktorskie zadania. Równie wiele dobrego należy powiedzieć o balecie. Szesnaście par w stylowo zatańczonym mazurze stworzyło jedno z piękniejszych widowisk tego typu, jakie dane było mi dotychczas zobaczyć. Chwalić też Boga, że Grabowski powrócił do moniuszkowskiego pierwowzoru, zrywając z wieloletnią tradycją umieszczania mazura na końcu przedstawienia. Cały ów akt rozpoczyna się pełną urody sceną kuligu. Tu warto zwrócić uwagę na olśniewające kostiumy autorstwa Zofii de Inez. Ileż urody dzięki jej inwencji plastycznej jest chociażby w scenie lania wosku, gdzie wszystkie dziewczęta ubrane są we wszystkie możliwe odcienie czerwieni. Szkoda, że równie dobrze nie można mówić o scenografii. Szczególnie akt III sprawia wrażenie wyrwanego z całkowicie innej estetyki. Wnętrze dworskie przypomina ekspresjonistyczny gabinet doktora Caligari.
Można pogratulować Mikołajowi Grabowskiemu oddania atmosfery tamtych czasów, stworzenia widowiska w duchu "Pana Tadeusza". W "Strasznym dworze", podobnie jak w Mickiewiczowskiej epopei, nie tyle ważna jest sama akcja, ile poszczególne epizody.