Artykuły

Bez Freddiego i bez talentu

"Freddie reż. Irmina Kant" Agaty Puszcz i Wojciecha Pitali w reż. Agaty Puszcz w Teatrze Studio w Warszawie. Pisze Joanna Targoń, jurorka 19. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

Spektakl dwuczęściowy, by tak rzec - metateatralny, bo część pierwsza tłumaczy się drugą, i odwrotnie. Pytanie tylko, jak się tłumaczy i w jakim celu.

Malarnia Teatru Studio jest szeroka i dość płytka. Widzowie, siedzący w długich rzędach, mają więc przed oczami panoramiczne mroczne wnętrze, urządzone w stylu wiejskiego glamouru i campu. Różowe flamingi, podświetlana wanna, łóżko zasłane złotą pościelą, stół zastawiony butelkami, lustro w złotej ramie, toaletka, a do kompletu reprodukcje Botticellego i chyba Caravaggia. W tej scenerii dość koślawo toczy się dramat umierającego na AIDS Freddiego Mercury'ego. Przy Mercurym plączą się: jego kochanek fryzjer, koledzy, platoniczna ukochana, matka i kucharz. Seks (koledzy razem w wannie, fryzjer w majtkach), używki (pijana w sztok ukochana), rock and roll też będzie, bo za przezroczystą ścianą z prawej aktorzy niezdarnie będą udawać zespół Queen. Z trudem można rozpoznać "Want to Break Free". No tak, w spektaklu Freddie dogorywa właśnie, ale z drugiej strony, ten prawdziwy nawet w ostatnich piosenkach brzmiał świetnie. Głos można stracić, ale muzykalności raczej nie - a to, co wyczyniają aktorzy Studia, nie nosi nawet jej śladów.

To, co dzieje się na scenie, nie dość, że jest zlepkiem wytartych klisz na temat samotności gwiazdy tudzież mechanizmów popkultury, chwacko dążącym w stronę bynajmniej nie campowego kiczu, to jeszcze jest fatalnie zagrane. Spektakl jest nudny, marny i głupi - ale ponieważ oprócz widzów oglądają go dwie dziewczyny przy reżyserskim stoliku ustawionym przed pierwszym rzędem, można się więc spodziewać, że to nie o Freddiego tutaj chodzi. No i racja, jedna z dziewczyn, drobna dziarska blondyneczka, okazuje się reżyserką, a druga, sympatyczniejsza - scenografką i asystentką.

Reżyserka przerywa próbę i zaczyna się ta część przedstawienia, o którą chyba chodziło od początku. Czyli kompromitacja reżyserki, owej tytułowej Irminy Kant, która nie umie sobie dać rady ani ze spektaklem, ani z aktorami. Jest to akurat jedyna dobra rola w przedstawieniu - Irena Sierakowska jest ostra, buzia się jej nie zamyka, na każdą wątpliwość zespołu ma odpowiedź wygłoszoną tonem nie znoszącym sprzeciwu, tyle że niemądrą ("Wycofuję się z pomysłu, że Freddie ma kompleks Edypa. To matka cierpi z powodu jego kompleksu Edypa, który sobie całkowicie wymyśliła!"). Grane jest to serio, z biglem i talentem, myślimy sobie, no, no, wystarczy mieć duże ego, przekonanie o własnej racji, nie poddawać się przeciwnościom, a teatry staną otworem.

Konflikt narasta, główny aktor odchodzi, wykazując Irminie niekompetencję w temacie choroby Freddiego, ta proponuje granie bez Freddiego - aktorzy wykonują więc realistyczne gesty (przytulanie, nacieranie maści) wokół nieistniejącej postaci. Irmina strzela kolejnymi pomysłami - nagrywa "improwizacje", czyli byle jakie słowa i sytuacje, wyznania aktorów w stylu "Gram trudną rolę, ale trzeba podejmować wyzwania" albo "Gram małą rolę, prostą", każe matce "wkręcić się w arabską płaczkę". Aktorzy i scenografka pokornie wykonują coraz głupsze zadania - do czasu. Dochodzi do kolejnego buntu, ale Irmina nadal się nie poddaje. Może przecież zrobić spektakl o niemożności zrobienia spektaklu, o niemożności ogarnięcia takiej persony, jak Freddie, o procesie twórczym i klęsce, tak jak jeden z jej mistrzów. Tym mistrzem jest zapewne Krystian Lupa, reżyser "Persony", nie raz zajmujący się klęską procesu twórczego).

Irmina Kant jest karykaturą młodej reżyserki (reżysera) - Agata Puszcz i Wojciech Pitala zapewne dobrze się bawili, tworząc scenariusz i upychając w nim złośliwości na temat kolegów, a zwłaszcza koleżanek (łącznie z kwestią, czy Irmina ma o sobie mówić "reżyser", czy też może "reżyserka"). Problem w tym, że postanowili pokazać też produkt owej Irminy, czyli fragment spektaklu o Mercurym, tak marny, że długo trwająca kompromitacja reżyserki nie była potrzebna. Od razu widać przecież, że dziewczyna nie ma talentu. Poza tym jej spektakl nijak nie przypomina tego, co pokazują zdolniejsi (czy też tylko sławniejsi) koledzy i koleżanki Irminy Kant. Jej "Freddiego" mógłby spokojnie wystawić któryś z teatrów prywatnych, w reżyserii "profesjonalisty" w wieku dowolnym i dowolnej płci. W związku z czym ostrze (czy też raczej szpileczka) satyry trafia w próżnię, nikt się nie poczuje dotknięty, co najwyżej pochichocze parę razy, a spektakl pozostaje zabawą środowiskową. Poza tym, pierwszą zasadą parodii jest to, że umiejętności osób parodiujących powinny być co najmniej na poziomie osób parodiowanych. Tak działała choćby scena z Krzysztofem Warlikowskim w "Tęczowej Trybunie" Strzępki i Demirskiego - świetnie podpatrzona i napisana, subtelnie i z talentem zagrana przez Michała Chorosińskiego. A aktorzy Irminy Kant (i Agaty Puszcz) umiejętności mają skromne - i jako wykonawcy "Freddiego", i "Freddiego wg Irminy Kant". Tak jak Irmina Kant i Agata Puszcz.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji