Artykuły

I ty będziesz miał rezydencję

"Courtney Love" Pawła Demirskiego w reż. Moniki Strzępki w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Pisze Joanna Wichowska, jurorka 19. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

Monika Strzępka i Paweł Demirski opracowali do perfekcji strategię mieszania porządków: historii i jej apokryfów, biografii i zmyślenia, aktualności i wyobraźni. Tym razem zrezygnowali jednak z jakichkolwiek porządkujących drogowskazów, ułatwiających orientację w terenie. Żadne objaśnienia wyświetlane na ekranie nie podpowiedzą nam, kto jest kim, ani gdzie i kiedy toczy się akcja kolejnych scen "Courtney Love". Ledwie domyślimy się, że to Seattle albo mazurski Pisz, festiwal w Reading albo Open'er, ledwie rozpoznamy, mniej więcej, czas (1989?, 1992?, 2012?), a już, bez uprzedzenia, bez sygnałów ostrzegawczych lądujemy w innym miejscu i innej epoce. Czasami ta wolta odbywa się w ramach jednego, krótkiego dialogu, dosłownie pomiędzy słowami i żaden skalpel erudycji (muzycznej czy historycznej) nie pomaga porozcinać wszystkich misternie posplatanych wątków. Nakładają się na siebie nie tylko lata i miejsca, również poszczególne postacie nie mają ostrych konturów - są hybrydami pozlepianymi z kilku życiorysów.

Marcin Pempuś gra Kurta Cobaina i zarazem młodego rock'n'rollowca z Mazur. Ta sama wrażliwość, bezradność i zagubienie, to samo zapamiętanie w muzyce - tylko kawałki inne. Krist Novoselic (Andrzej Kłak), na przemian w sztok pijany albo nawrócony na zdrowy tryb życia muzyk Nirvany zamienia się czasem na życiorysy z basistą tej samej młodzieżowej, mazurskiej kapeli. Perkusista David Grohl (Michał Majnicz) to jednocześnie Kevin Ar-nold z serialu "Cudowne lata" - uosobienie bezwarunkowej i bezrefleksyjnej afirmacji istniejącego porządku i własnej drogi ("jestem ze swojego zadowolony życia jak najbardziej"). Everett True (Igor Kujawski), dziennikarz zaprzyjaźniony z muzykami z Seattle, swoją alter-natywną biografię realizuje jako pan Darek, perkusista z Pisza, po latach portier w jakimś mazurskim Domu Kultury - sukcesu nie osiągnął, ale zachował coś w rodzaju czystego sumienia. Michał Mrozek gra pierwszego perkusistę Nirvany, wyrzuconego z zespołu Chada Channinga i postać będącą jego zaprzeczeniem - Henry'ego Rollinsa, niezmordowanego muzycznego eksperymentatora, ikonę niepodległej modom, naprawdę niezależnej sztuki. W spektaklu Rollins odnajduje się nagle w błotach i mgłach Open'era (w swoim polskim wcieleniu?) - jako twórca do tego stopnia niezależny i wtajemniczony, że wyniośle rezygnuje z jakiejkolwiek werbalnej komunikacji. Po tych samych Open'erowych błotach krąży na rowerku Fran-ces Bean Cobain, córka Kurta i Courtney (Michał Opaliński) - w innych scenach Johnathan Ponemann, założyciel undergroundowej wytwórni płytowej, w której Nirvana nagrała swój pierwszy album. Axl Rose z Guns'n'Roses (Mariusz Kiljan), chałturnik i konformista jest jednocześnie wychowawcą kolonijnym, amatorem stadionowego heavy metalu. Żona rodziny Dobrych (Agnieszka Kwietniewska), snująca się po scenie w przydeptanych kapciach i piżamie zamienia się w Tracy Marander, pierwszą dziewczynę Kurta albo nastolatkę poznaną na koloniach letnich nad jeziorami. Z kolei szef dużej wytwórni płytowej w jednej chwili potrafi stać się Billem Clintonem, jakimś cudem nie przestając przy tym być mężem rodziny Dobrych (Adam Cywka), przebranym w wyjściowy, korporacyjny garnitur.

Tego rodzaju ekwilibrystyki w tekstach Demirskiego dotąd nie było. Nie było również w realizacjach Strzępki aż takiego zagęszczenia goryczy i smutku.

Misterna konstrukcja dramaturgiczna zmusza percepcję do wytężonej pracy, nie po-zwala zatrzymać się na pierwszych z brzegu, łatwych wnioskach, a zarazem wynosi całą tę historię daleko poza ramy banalnego biografizmu. Najważniejszym tropem prowadzącym do pierwowzorów postaci jest muzyka. Wspaniale zagrane i zaśpiewane utwory Nirvany i zespołu Hole dają przedstawieniu oddech i energię. W przypadku Courtney Love (Katarzyna Strączek), która jako jedyna w tym gronie nie dzieli z nikim swojej biografii (przez chwilę tylko przymierza się do roli dziewczyny Axla Rose) muzyka pełni jeszcze jedną, kluczową funkcję: jej piosenki są niepodważalnym dowodem jej wrażliwości. Love w ostrym, punkowym makijażu, w tiulach i koronkach, zarazem trzeźwa i histeryczna, bezkompromisowa i interesowna jest lwicą, która, kiedy trzeba, będzie walczyć o swoje do ostatniej kropli krwi. O swoje, to znaczy również o życie Kurta, kiedy ten przedawkuje heroinę - reanimuje go, zmuszona jednocześnie wysłuchiwać wściekłego steku seksistowskich wyzwisk z ust reprezentanta "trój-muzycznego przymierza", które jakoby zniszczyła. Ale najprawdziwsza, najpiękniejsza i najmniej oczywista Courtney to ta, która śpiewa.

Spektakl zachowuje podstawowy szkielet faktograficzny i muzyczny, ale nie jest opowieścią o muzykach z Seattle ("miasta drwali"), ich przyjaciołach i wrogach, ani prostym ze-stawieniem tamtych barwnych losów z losami polskich buntowników z tego samego okresu. Demirski i Strzępka kondensują doświadczenia, fragmenty życiorysów, sytuacje, myśli, emocje, prywatne i wspólnotowe, muzyczne i narkotyczne utopie i tworzą z tego wszystkiego syn-tetyczny obraz klęski, na którą nieuchronnie narażony jest każdy szlachetny bunt i każde marzenie. Więcej, pokazują - z różnych perspektyw, z zabójczą (dosłownie) ironią, ale też z bo-jaźnią i drżeniem - że klęską jest również (a może przede wszystkim) to, co uchodzi za zwycięstwo. Historia narodzin i upadku niezależnej sceny rockowej w Stanach i w Polsce potrzebna im jest po to, by zrekonstruować ten przerażający przebłysk świadomości, kiedy trze-ba uczciwie przyznać się przed sobą samym, że niczego nie da się naprawić, "bo nie ma ta-kiego w czasie miejsca / z którego można to zacząć od nowa" - i tym razem nie przegrać. To paraliżujące rozpoznanie wypowiedziane zostaje expresis verbis dopiero w końcowym monologu Courtney, ale jego fatalizm wyznacza ton całemu spektaklowi.

Nie ma powrotu nad jeziora, gdzie - jak śpiewają cytowane w przedstawieniu Czerwone Gitary - można odnaleźć "cel swojej drogi wśród szumiących drzew". Horyzont tej drogi jest pusty i zamknięty na głucho. W spektaklu - również wizualnie. Perspektywę sceny zamyka zadaszenie, przypominające to rozstawiane na plenerowych koncertach. Zaglądamy do wnętrza ogromnego, koncertowego namiotu wypełnionego sprzętem muzycznym. Set perkusyjny, gitary i wzmacniacze poupychane są między tapczanami i materacami, rozbebeszonymi kołdrami i poduszkami. Scenografia Michała Korchowca jest wzorcowo "grunge'owa" (w etymologicznie-stereotypowym znaczeniu): przybrudzone, powycierane od wieloletniego używania sprzęty, błotnista ziemia, stęchła pościel. Z przodu chybocze się tani, ogrodowy sto-lik z parasolem, gdzieś dalej stoi nienaturalnie wielkie pudło telewizora z archaiczną anteną (MTV rules), a całkiem w głębi ukryto, jak dyskretne memento i wyrzut sumienia, dziecięce, piętrowe łóżeczko. To stamtąd obserwuje cały ten chaos mała Frances Bean.

Frances chce być we wszystkim pierwsza, zawsze, przez całe życie wygrywać wszelkie możliwe wyścigi. Wcześnie zaczyna się ten pęd do reprodukowania sprawdzonych wzorów, gotowość spełniania nie-swoich marzeń i realizowania cudzych aspiracji. A potem pozo-staje już tylko rozmawianie z wyobrażonym przyjacielem w łazience (pan Dobry) albo samotne upijanie się winem po nocach i oglądanie starych kawałków na Youtube (pani Dobra), a od czasu do czasu - desperackie próby odświeżenia młodzieńczych ekscytacji z Jarocina na korporacyjnym festiwalu. To jest ten najbardziej oczywisty i najmniej seksowny obraz klęski. Ale sukces również może działać jak fatum. Przychodzi niepostrzeżenie ("to już?"), nocą, zakrada się jak zdrajca i rankiem jest już po wszystkim. Życie wygląda całkiem inaczej, ale pędzi dalej i znowu trzeba realizować napisany przez kogoś innego scenariusz. Jak mówi Everett True "marzenie spełniło się w sposób najgorszy z możliwych czyli całkowicie".

Są jeszcze inne alternatywne rozwiązania, których skuteczność Strzępka i Demirski skrupulatnie wypróbowują w kolejnych, groteskowych scenach. A gdyby tak wycofać się z wyścigu, wyrzucić budziki, wydawać płyty w kilkudziesięciu egzemplarzach i codziennie celebrować z przyjaciółmi niekończące się śniadania na łonie natury? Nie, żenująco nieszczere. Nierealne. A może dotrwać do siedemdziesięciolecia grunge'u? Grać koncerty choćby wspierając się na balkonikach, z aparatami słuchowi w uszach i z playbacku? Farsa. Niestety, "cała wielka eksplozja muzyki z miasta drwali" musi się jednak skończyć "głupio i źle". A skoro tak, to jak uwierzyć, że udadzą się jakiekolwiek inne eksplozje?

Tworzenie alternatywnych, potencjalnie ocalających, a w rzeczywistości karykaturalnie utopijnych, wersji przyszłości, przymierzanie cudzej, lepszej jakoby, skóry, projektowanie wyobrażeń i marzeń na rzeczywistość kosztem całkowitego jej wyparcia - nic nie działa. Wszystkie te mechanizmy obronne na nic się nie zdają. Można tylko stanąć przed lustrem i, rezygnując ze wszelkich kojących oszustw, z jakiejkolwiek asekuracji, zadać sobie samemu serię bezlitosnych, samobójczych pytań. Strzępka i Demirski artykułują je głośno, na przekór wstydowi i lękowi przed banałem, i bez gwarancji, że ten gest przyniesie komukolwiek jakąkolwiek ulgę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji