Artykuły

Pierwsza kostka domina

"Oleanna" w reż. Giovanniegp Castellanosa na Scenie Fundacji Starego Teatru w Krakowie. Wyznania szczerego entuzjasty teatru - Pawła Głowackiego w Dzienniku Polskim.

gdy na drodze swego spokojnego życia profesorskiego spotkasz niewiastę samotną, ambitną,

o krępująco solidnej budowie ciała i z burzą jasnych włosów na czaszce godnej wojownika Sparty, kobietę, która ma nozdrza jak kruszące skałę chrapy Rudolfa Valentino i która na dokładkę jest twą jak bucik głupiutką studentką - porzuć wszelką nadzieję. Bądź mądry. Poddaj się przed pierwszym gongiem. Nie wchodź w zwarcie z mocami, co cię przerastają. Nie bądź jak profesor John. Do gabinetu jego weszła studentka Carol. John nie porzucił wszelkich nadziei. I stało się nieuchronne. Wszelkie nadzieje porzuciły Johna - samodzielnie.

John (Szymon Kuśmider) nie był mądry, zagapił się, wstąpił na dyskusyjny ring. Inaczej nadzieje jego. Od wejścia Carol (Justyna Sieniawska) nadzieje Johna wiedzą, że tu nie ma żadnych nadziei, bo w gabinet profesora uniwersytetu wstępuje oto jakość, na którą wystarczy raz spojrzeć, by zobaczyć własny koniec. Co to się stało, że Johnowi umknęła oczywistość, że zawiódł go instynkt samozachowawczy? Przecież jeśli ta, co dziś w gabinet wstąpiła, nie ma dwóch metrów wzrostu, to jutro będzie miała, a nawet jeśli nie, to już dziś w rączce jej niewątpliwie drzemie cios Polifema! Przecież nozdrza jak chrapy Rudolfa Valentino! Przecież skóra śniada śniadością tak sztuczną, że na jej widok mrą wszystkie turbosolaria świata, mrą, bo wiedzą, że jak Carol znów przyjdzie, to one już nie wydolą, a gdy nie wydolą, zostaną albo zabite, albo posądzone o molestowanie seksualne! Jak mógł przeoczyć te oczywistości?

Tak jest! Tak z nieudolnymi turbosolariami będzie niechybnie, bo niedaleko, oj, bliziuteńko, padło amerykańskie jabłko Carol od nadwiślańskiej jabłoni Kazimiery Szczuki! Bliziuteńko, gdyż glob nasz jest dla wściekłych feministek stanowczo za mały. I tak też w "Oleannie" Davida Mameta będzie z nieszczęsnym Johnem, który fatalnie się zagapił. Umknęła mu sztuczna śniadość, nie zauważył chrap kruszących skały, nie wyczuł obecności czającego się Polifema. Ergo - zostanie zabity. Rzecz jasna, nie w ścisłym tego słowa znaczeniu. Potworne plemię bab wszechstronnie samowystarczalnych zawsze zabija nas toporem wyłącznie mentalnym. Ale powiedzieć o "Oleannie" Mameta, że jest to wyłącznie satyra na feministyczny topór mentalny - to nic nie powiedzieć. Owszem, tylko po naskórku fabuły idąc - trafiamy na znany scenariusz...

Oto John, profesor jak z foldera, zaprasza studentkę na rozmowę. Jest ostry, szyderczy, frazy jego bezlitośnie miażdżą Carol. Co i nie dziwota - ciemna jest ona potwornie, jak każda duchowa nicość. John stanie blisko Carol. John kciukiem wepchnie w fajkę tytoń. Tylko tyle. To wystarcza. Już go nie ma. Był szyderczy? Był. Znaczy - molestował! Stał blisko? Znaczy - molestował! Pchał paluch do jamki w cedrowym drewnie? Znaczy - nakłaniał do pochopności! Jaki wyrok? Utrata stanowiska na uniwersytecie, cywilny proces o molestowanie. Jedyne, co mu pozostaje w finale, gdy już pakuje książki, papiery i długopisy, gdy zwija profesorski majdan, to nazwać Carol słowem krwistym. I czyni to. Marna pociecha...

Powtórzę: gdyby Mametowi szło tylko o danie portretu małego mężczyzny rozszarpywanego przez dużego mężczyznę, który wciąż się upiera, że nie jest dużym mężczyzną - pewnie by nie tknął pióra. Owszem, dzień, kiedy nawet Biblia, z powodu nadużywania gramatycznego rodzaju męskiego, okaże się winna molestowania, jest bliski. Rychły dzień, w którym otworzysz Pismo i miast: Na początku było słowo, przeczytasz: Na początku była czarna kitka Szczuki - jest bardzo rychły. Owszem, ale ta nieuchronność to dla Mameta stanowczo za mało. Jemu nie o nieuchronność epoki bab wszechstronnie samowystarczalnych idzie. O co więc? O nieuchronność w ogóle?

John przegapił Polifema w stringach. Przegapił los? Ale czy mogło być inaczej? A co wtedy, jeśli los to nic innego, jeno właśnie gapiostwo nasze powszechne? W tej świetnie granej "Oleannie" Kuśmider jest chyba o oczko świetniejszy niż Sieniawska. Ale tylko o oczko. Tu, w gabinecie, tu, w nagłej nerwowości Johna, w rozlatanych palcach, mokrym od potu czole i upartym lęku przed dzwonkiem telefonu - tkwi świat spoza ścian gabinetu. Coś się tam w życiu Johna zmienia, rozkleja bądź skleja, kruszy albo twardnieje, coś tam nie jest tak, na coś się tam zanosi... Telefon. Giovanny Castellanos - "Oleanna" to jego reżyserski dyplom - delikatnie schodzi na dno opowieści, pod feministyczny naskórek. W seansie Castellanosa telefon jest trzecim aktorem. Aktorem potwornym.

Z każdym jego lodowatym tyrknięciem wzmaga się napastliwość Johna, narasta jego bezradność. Wobec czego? Można pytać, ale nie ma odpowiedzi. Z każdą telefoniczną rozmową ktoś kruszeje, a w kimś innym krzepną polifemiczne furie. Doraźna satyra na feminizm przechodzi w opowieść o odwiecznym układzie bez wyjścia, układzie pełnym hipnotycznych zależności. Ofiara i kat? Może tak, ale niby skąd wziąć pewność? Dante radził wchodzącym do piekieł, by porzucili wszelką nadzieję. U Mameta nadzieje pierzchają same. U Castellanosa, jak u Mameta, wystarczy tylko żyć, wystarczy poczekać, a cudowna układanka samodzielnie się rozsypie. Spokojnie więc, spokojnie. Los nie świnia - kiedyś wreszcie puknie w pierwszą kostkę domina. Przegapisz to - a później już jakoś poleci.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji