Artykuły

Prawo Likurga

Teatr Polski we Wrocławiu wystawił w przekładzie i insce­nizacji Jakuba Rotbauma "Trage­dię amerykańską" - sztukę pisa­rza radzieckiego N. Bazylewskiego, opartą na powieści Teodora Dreisera.

Dramat Bazylewskiego (tytuł oryginalny "Prawo Likurga") nie jest jedyną przeróbką sceniczną "Tragedii". Powieść tę inscenizo­wano wkrótce po jej ukazaniu się (1925 r.) w Ameryce, a następnie w Europie. Niemiecka adaptacja Piscatora przetłumaczona nawet została na język angielski i rów­nież trafiła, pod tytułem "Spra­wa Clyde'a Griffithsa" do tea­trów amerykańskich. Pisze o tym w swych wspomnieniach ("Moje życie z Dreiserem") żona pisarza, Helen, nie przytacza jednak szczegółów: nie wiemy, jak dale­ce adaptacje te odbiegały od ory­ginału. Natomiast dużo osób i w Polsce pamięta filmową przerób­kę "Tragedii": z wielkiej, demasku­jącej rzeczywistość amerykańską powieści sfabrykowano w Hollywood typową- sensację kryminalną. Dreiser usiłował nie dopuś­cić do wejścia tego filmu na ekrany, przegrał jednak wytoczo­ny wytwórni "Paramount" pro­ces. Tym wymowniejszy jest fakt, że autor "Geniusza" ustosun­kował się pozytywnie do sztuki Bazylewskiego, granej od 1933 r. w Teatrze Armii Czerwonej w Moskwie, jak również w Teatrze Leninowskiego Komsomołu w Leningradzie - i miał nawet zauważyć, że w podobny sposób ująłby zasadniczy problem po­wieści, gdyby to było ze wzglę­dów cenzuralnych możliwe. Nie zapominajmy, że np. w Bostonie rozpowszechnianie "Tragedii ame­rykańskiej" było zabronione, nie zapominajmy i o tym, że twórca jej był również autorem "Tragi­cznej Ameryki" i nie mniej za­ciekle atakowanej książki "Dreiser patrzy na Rosję", publikacji zu­pełnie wyjątkowej na tle stosun­ku ogółu popieranych i rekla­mowanych literatów amerykań­skich do Związku Radzieckiego - i że w r. 1945, u kresu swej życiowej drogi, drogi walczące­go, postępowego pisarza, zgłasza akces do Komunistycznej Partii Stanów Zjednoczonych.

Tak, o tym wszystkim trzeba pamiętać oglądając wrocławskie przedstawienie. Bo faktem jest, że "Sprawa Likurga" grubo prze­kracza nawet te szerokie grani­ce, które skłonni byliśmy zakre­ślić dla adaptacji rezygnujących z fragmentarycznego przedsta­wienia na scenie najważniejszych elementów fabularnych powieści z zachowaniem jej autentycznego dialogu. Dążą one do przełożenia dzieła powieściowego na język sceniczny środkami czysto dra­matycznymi - i są właściwie oryginalnymi sztukami z pocho­dzącymi od ich autorów dialo­gami i sytuacjami. Nawet od ta­kich adaptacji wymagalibyśmy jednak wierności dla fabuły i dla charakterów postaci przeno­szonego na scenę utworu. Dramat Bazylewskiego można by zapew­ne nazwać "wolną przeróbką" powieści Dreisera, ale jest to ra­czej sztuka na temat tego, czym mogłaby być "Tragedia amerykańska", niż tego, czym jest w istocie. W przeciwieństwie do adaptacji typu "Lalki" czy "Pensji pani Latter" - utwór ten nie tylko nie zwęża powieściowej fabuły, ale na odwrót: poszerza ją o nie istniejące w oryginale motywy. Wprowadza przy tym do akcji postaci bądź to zupeł­nie nowe, bądź to zaledwie wy­mienione z nazwiska i odgry­wające w powieści nikłą, a nie­raz zgolą odmienną rolę.

Prócz jednego powieściowego, sorelowskiego wątku: dziejów "kariery i zorodni Clyde'a Grffithsa, mamy w "Prawie Likur­ga" jeszcze dwa: tragedię bezro­botnego Kinselli (w powieści - epizodyczna postać boya hotelo­wego, kolegi Clyde'a) i wewnę­trzną walkę prokuratora Maso­na, zakończoną ukorzeniem się stróża praworządności przed po­tęgą rządzącego kapitału. Stop­niowemu wspinaniu się Clyde'a po szczeblach towarzyskiej karie­ry przeciwstawiona jest pogłę­biająca się nędza Kinselli, a roz­wiązanie trzeciego wątku triumf dolarowego bezprawia nad prawdą i sprawiedliwością - stanowi zarazem końcowe ogniwo paraleli Clyde-Kinsella: Clyde bierze ślub z Sondrą, a na fote­lu elektrycznym ginie... Kinsella.

Cóż to wszystko ma wspólnego z powieścią pt. "Tragedia ame­rykańska"? Z powieścią - istotnie niezbyt wiele (choć wię­cej, niźli by się to na pozór wydawało), natomiast z trage­dią amerykańską - bardzo dużo.

W 1935 r. w stanie Pensylwa­nia popełniona została zbrodnia żywo przypominająca tragiczną historię Clyde'a i Roberty. Młody człowiek, Robert Edwards, za­bił swoją przyjaciółkę i wrzu­cił jej ciało do jeziora. Dziew­czyna miała wkrótce zostać mat­ką i stanowiła przeszkodę na drodze do planowanego przez za­bójcę małżeństwa z inną ko­bietą. Oto co oświadczył na wia­domość o tej zbrodni Dreiser re­porterowi "New York Post":

"Prasa nazywa sprawę Edwardsa "tragedią amerykańską". Dzienniki proszą mnie o zgodę na wykorzystanie fragmentów mojej książki. Potwierdza to moje głębokie przekonanie, że wy­brałem wypadek typowy. Właśnie dlatego nazwałem swoją książkę "Tragedią amerykańską". Swego czasu nie łatwo mi było zmusić wydawców do przyjęcia tego ty­tułu. Teraz wiem, że miałem ra­cję".

Przed napisaniem "Tragedii" Dreiser przestudiował piętnaście autentycznych wypadków zbli­żonych do historii Clyde'a i Ro­berty. Ostatecznie oparł się na sprawie Chester Gillet - Grace Brown. Głośne to zabójstwo, do­konane na jeziorze Big-Moos, do tego stopnia przypominało zbrod­nię Griffithsa, że po wyjściu powieści z druku autorowi zarzu­cano brak oryginalności, oskar­żono go o to, że zamiast tworzyć tematy swych tragedii - w spo­sób niewolniczy je kopiuje. "Nikt nie tworzy tragedii - tworzy je życie, pisarze zaś tylko je opi­sują" - odpowiedział na to Drei­ser.

Więcej jednak od sprawy Gilleta interesuje nas w tej chwili inny spośród zarejestrowanych przez twórcę "Tragedii" wypadków. Nieślubny syn byłego senatora i urzędującego ministra, Harry New, nic nie wiedząc o swym pochodzeniu, czy też nie spodzie­wając się ze strony ojca żadnej pomocy, nawiązuje stosunek z biedną dziewczyną. Gdy przyja­ciółka jego zachodzi w ciążę, Harry otrzymuje niespodziewanie od ojca zapewnienie opieki i poparcia. Aby uniknąć grożącego mu małżeństwa, które w nowej sytuacji uważa za niweczący per­spektywy wspaniałej kariery me­zalians - młody New morduje nieszczęśliwą dziewczynę gdzieś na odludnej drodze w okoli­cach Los Angeles. I oto - wbrew oczywistym dowodom wi­ny - sprawa synalka amerykań­skiego męża stanu zostaje zatu­szowana. W każdym razie - wpływowemu ojcu zabójcy udaje się ocalić mu życie.

Czyż casus ten nie jest pod pewnymi względami identyczny z rozwiązaniem konfliktu drama­tycznego w wersji Bazylewskie­go - i czyż możliwość takiego właśnie obrotu sprawy Clyde'a nie tkwi potencjalnie w ma­teriale powieściowym "Tragedii"?

Tak więc plutokratom z mia­steczka Lycurgus, Griffithsom i Finchleyom, udaje się (mowa, oczywiście, o sztuce radzieckiego pisarza) dla uniknięcia skandalu zmusić prokuratora Masona do uwolnienia Clyde'a i umorzenia wszczętego przeciw niemu śledz­twa. Groźby i nacisk polityczny (w grę wchodzą również inte­resy Partii Republikańskiej) okazują się silniejsze od ludzkiej i zawodowej uczciwości za­grożonego w podstawach swej egzystencji przedstawiciela lo­kalnego sądownictwa: publiczne­go oskarżyciela i sędziego śled­czego w jednej osobie. Trzeba przyznać, że Bazylewski zdołał uprawdopodobnić tego rodzaju rozwój wypadków, nie rozmija­jąc się z zasadniczą tendencją Dreisera, usiłującego wykazać wpływ rozgrywek międzypartyj­nych na amerykański wymiar sprawiedliwości. Inna rzecz, że realia "Tragedii" uległy przy tym przetasowaniu. W powieści re­publikanie dążą właśnie do ska­zania Clyde'a, a popełniane w czasie śledztwa przez pomocni­ków Masona fałszerstwa mają na celu pomnożenie dowodów jego winy. Najważniejsze jednak jest to, że w sztuce radzieckiej zbrod­nia Griffithsa w ogóle nie jest poddawana w wątpliwość, pod­czas gdy w powieści sprawa istotnej winy Clyde'a jest co najmniej sporna. W każdym razie jest on przede wszystkim ofiarą warunków socjalnych pa­nujących w kapitalistycznej Ameryce ("Każdy z nas mógłby się znaleźć na miejscu Clyde`a Griffithsa - wskazywali mło­dzi czytelnicy "Tragedii" w licz­nych listach do autora), nie zaś typem cynicznego przestępcy, a na takiego bohater sztuki Bazylewskiego, w ostatnich zwłaszcza odsłonach, wygląda - i wyglą­dać musi, skoro główny ciężar ideowy przeróbki opiera się na zupełnie nowej koncepcji unik­nięcia zasłużonej kary przez na­leżącego do sfer uprzywilejowa­nych zbrodniarza i skazania za­miast niego niewinnego, zepch­niętego przez ustrój na samo dno egzystencji, człowieka. Sacco i Vanzetti na pewno nie byli dalsi sercu i pióru pisarza od bohaterów jego powieści. Nie ulega jednak zarazem wątpliwo­ści, że Bazylewski co najwyżej dopowiada w swym dra­macie to, czego Dreiser na stro­nicach "Tragedii amerykańskiej" nie mógł czy nie umiał jeszcze powiedzieć.

Tak czy inaczej - "Prawo Likurga", mimo przejaskrawień i uproszczeń, jest sugestywnym, z inspiracji Dreisera zrodzonym, scenicznym obrazem tragedii amerykańskiej. W kierun­ku możliwie wszechstronnego oświetlenia tego właśnie obrazu poszedł Rotbaum jako reżyser - i tytuł "Tragedia amerykańska", pod którym znalazła się na wrocławskim afiszu radziecka sztuka, nabrał w jego insceniza­cji sensu głębszego, wykraczają­cego poza samą tylko chęć ściślejszego podkreślenia związ­ku dramatu z powieścią, choć

i tego rodzaju tendencja zna­lazła swoje konkretne odbicie w ogólnym kształcie i w licznych detalach przedstawienia (np. wprowadzenie do pierwszej odsłony niemej figury hotelo­wego boya dla przypomnienia powieściowych dziejów począt­ku "kariery" Clyde'a w sztu­ce - kelnera).

Dla Rotbauma każda insceni­zowana przez niego sztuka jest wyrazem stosunku artysty do rzeczywistości. Tożsamość wnio­sków politycznych, które przeka­zuje widzom tych spektakli, świadczy o jego umiejętności do­konywania na żywym materiale dzieła sztuki szerokich uogólnień.

Oczywiście, inscenizacja Rot­bauma nie zdołała usunąć wszyst­kich, dość licznych naiwności sztuki i tych "kropek nad i", któ­re Bazylewski tu i owdzie stawia. Parę przesadnych akcentów i tańszych, niż zwykliśmy po tea­trze wrocławskim oczekiwać, efektów obciąża i własne konto reżysera. Nie mogę się np. zgo­dzić z tym, że w drugiej odsło­nie panny z likurgskiego to­warzystwa zachowują się tak, jak się to przedstawia w satyrycz­nych skeczach "antyimperialistycznych". Na ogół jednak rotbaumowski obraz Ameryki jest nie tylko odstraszający, ale i praw­dziwy. Dla zbudowania tego obrazu zużywa Rotbaum cały ar­senał środków inscenizacyjnych, stosując zarówno efekty zaska­kujące i prawdziwie wstrząsa­jące (np. nagłe wystąpienie ska­zanego Kinselli w obrazie XI - jest to, nota bene, jeden z najmocniejszych momentów sztu­ki), jak i tak subtelne i fine­zyjne, że aż ledwo dostrzegalne przez widza, zafrapowanego ak­cją dramatu. Każda odsłona ma swoją własną, przygotowaną przez reżysera pointę. I nic u Rotbauma nie dzieje się na próż­no. Jeśli np. w pewnej chwili (na ulicy, w obrazie VI) Clyde rzu­ca na ziemię niedopalonego pa­pierosa, to czyni to po to, by w innym, stosownym momencie papieros ten podniósł bezrobotny kolega "szczęściarza" i by od­słonę zakończyła kapitalna, peł­na wymowy scena braterskiego dzielenia się niedopałkiem dwu głodnych nędzarzy: Kinselli i bę­dącego już cieniem człowieka "sprzedawcy fiołków".

Wespół ze scenografem, Alek­sandrem Jędrzejewskim, skon­struował reżyser dwanaście obra­zów stopionych w całość nie tylko wewnętrznym nurtem spektaklu i jego zdumiewają­cym tempem (dwanaście zmian dekoracji przy braku sceny obrotowej: brawo, pracownicy techniczni!) lecz i nader cieka­wym skrótem metaforycznym, podporządkowanym oczywiście realistycznej idei przedstawie­nia. Każdy obraz ujęty został w tę samą ramę przestrzenną, zaopatrzoną w dwa zwrócone do siebie pod pewnym kątem talerze. Talerze te, w pierwszej odsłonie umieszczone z dołu, w miarę rozwoju akcji, przynoszą­cego stały wzrost szans życio­wych Clyde'a, przesuwają się w następnych obrazach ku górze, by w odsłonie ostatniej zająć pozycję najwyższą. Ku temu symbolowi zawrotnej "kariery" bohatera "Tragedii" zmierza po wiodących w górę i jakby ni­gdzie się nie kończących scho­dach orszak ślubny Clyde'a i Sondry. Można by rzec, że reży­ser i scenograf wyłożyli w ten sposób przed publicznością za­sadniczy wątek sztuki na talerz. Temu samemu celowi - jak najplastyczniejszego zobrazowania istotnych problemów utworu - służy operowanie kontrastami planów i płaszczyzn w układzie poszczególnych odsłon. Np. w odsłonie pierwszej (hall hotelo­wy) Griffithsowie-bogacze za­siadają do śniadania na półpiętrze i usługujący im Clyde wspi­na się ku swym "potężnym" krewniakom z dolnego planu, ale już w trzecim obrazie ten sam Clyde komenderuje robotnikami z wysoko zawieszonego nad ha­lą fabryczną pomostu. Kontrasty przestrzenne łączy Rotbaum z kontrastami sytuacyjnymi, nie wahając się w tym celu wpro­wadzać na scenę nie związane pozornie z akcją, nieme postacie. I tak np. w obrazie IV (park) w czasie beztroskiej sceny mi­łosnej między Clyde'em i Rober­tą, siedzącymi na ławce, na wzniesieniu - wolnym, ciężkim krokiem przechodzi obok nich ja­kiś wynędzniały, zmęczony ży­ciem mężczyzna, przy czym Rotbaum prowadzi swego staty­stę "krętą drogą" przez wszyst­kie plany.

Elementy scenograficzne są tak ściśle w przedstawieniu ze­spolone z konstrukcjami reżyse­ra, że mowy tu być nie może o niezgodności intencji. Dowo­dem tego, jak dobre wyniki da­je współpraca obu twórców spektaklu, są np. obrazy III (fa­bryka), IV (park), VI (ulica), X (gabinet Masona) czy XI (hall są­du), których oprawa dekoracyj­na nie tylko stanowi organiczny trzon dramatycznego kształtu wi­dowiska, ale i sama w sobie jest niekiedy (przede wszystkim od­słona IV) piękną kompozycją malarską. A jednak Jędrzejew­ski nie ustrzegł się raz i drugi przesady, skuszony możliwością parodystycznych ujęć amerykań­skiej scenerii sztuki. Nie zauwa­żył przy tym, czy też nie chciał się zgodzić z faktem, że tylko niektóre (a raczej jedna tylko, pierwsza) odsłony dają okazję do

tego rodzaju rozwiązań. Gdy pa­trzymy na kakofonię kolorów w pierwszym obrazie - pamięta­my dreiserowski opis hotelu Green-Davidson w Kansas City: "Nagromadzono tam cały niesma­czny przepych, który służy, jak się ktoś wyraził ironicznie: "do odgrodzenia się od motłochu". Ale gdy Jędrzejewski powtarza ten sam efekt w następnej od­słonie (mieszkanie Samuela Griffithsa) - budzi się w nas sprze­ciw. Fabrykanta z Lycurgus stać było niewątpliwie na zamówie­nie gustownych wnętrz u jakie­goś wybitnego artysty-dekoratora. To nieprawda, że wszyscy bogaci Amerykanie mieszkają wśród potwornych sprzętów i że w Stanach Zjednoczonych nie ma - obok producentów "modnej" tandety - obdarzo­nych dobrym smakiem artystów. Właśnie dla uzyskania kontra­stu z poprzednią odsłoną nale­żało onieśmielić przybyłego do Lycurgus Clyde'a wytwornością i spokojnym komfortem nowe­go dla niego środowiska. Mam wrażenie, że dekoracje drugiej odsłony przyczyniły się do wspomnianego już przeze mnie wynaturzenia w tym fragmencie sztuki realistycznego obrazu Ameryki. A przecież scenograf zrezygnował z pogoni za ekscentrycznością w innych odsłonach, przedstawiających wnętrze mie­szkań i letnich rezydencji do­larowych arystokratów z Ly­curgus. I słusznie. Bo z równym powodzeniem mógłby sparodio­wać piękny park Mohauk lub gabinet prokuratora.

Stronę aktorską "Tragedii ame­rykańskiej" ocenić należy na ogół dodatnio, choć ustępuje ona pod tym względem innym osiąg­nięciom sceny wrocławskiej. Z wyrównanego w zasadzie zespo­łu wykonawczego wyodrębnić trzeba w sensie pozytywnym Jó­zefa Pierackiego, który daje su­gestywne studium psychologiczne postaci prokuratora Masona, Sta­nisława Igara (wolny od wszel­kich rysów karykaturalnych, prawdziwy i najbliższy klimato­wi powieści Samuel Griffiths), Bernarda Michalskiego, trafnie odtwarzającego wszystkie fazy uwarunkowanego nie tyle we­wnętrzną predyspozycją, ile o-toczeniem i biegiem wypadków formowania się odrażającego w ostatecznym swym kształcie, psy­chicznego oblicza bohatera "Tra­gedii", Małgorzatę Lorentowicz (drapieżna, patologiczna niemal, ale przez to właśnie fascynująca Sondra Finchley), Zofię Komo­rowską (zbyt może w pierwszych odsłonach swobodna i zalotna, lecz w scenach dramatycznych szczerze wzruszająca Roberta), wreszcie utalentowanego młode­go aktora Zbigniewa Wójcika, wydobywającego z epizodycznej roli sekretarza prokuratora głę­boko ukryte w podtekście niuan­se. W sensie negatywnym wy­chylają się z ram spektaklu Bo­gusław Danielewski (banalnie ujęty ,,czarny charakter" - Gil­bert Griffiths: brutalny, krzyk­liwy i demonicznie wkładający rękawiczki) i Aleksander Olędz­ki (Stuart Finchley), który znów tym razem wpada w farsową manierę.

Ilustracja muzyczna z płyt - z "Błękitną rapsodią" Gershwina "na czele" - dobrana została szczęśliwie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji