Tragedia amerykańska?
Od dawna trwa dyskusja, w której krzyżują szpady obrońcy, a nawet entuzjaści, oraz przeciwnicy inscenizacji wielkich powieści. Wyznam szczerze, że należę do zwolenników adaptacji. Mogą one przecież tak bardzo wzbogacić repertuar naszych scen, tyle dać materiału reżyserom i aktorom, tyle prawdziwych i głębokich wzruszeń widzom. Oto ożywają na scenie znane z lektury i bliskie postacie, oto ucieleśnia się ich kształt literacki, a każdy kto zna książkę, konfrontuje swoje wyobrażenia o postaciach powieści z tym, co widzi na scenie. A iluż ludzi sięga po arcydzieła literatury dopiero po obejrzeniu przedstawienia, kiedy rozbudzona w teatrze ciekawość, każe im przeczytać książkę. Można statystycznie stwierdzić współzależność zwiększonych i błyskawicznie znikających nakładów "Eugenii Grandet" czy "Lalki" z wystawieniem ich inscenizacji w teatrze. A ogromne powodzenie "Pensji pani Latter" w Teatrze Współczesnym w Warszawie? A liczne przeróbki powieści na scenach najświetniejszych teatrów radzieckich z MChAT-em na czele, lub słynne tego rodzaju przedwojenne inscenizacje Leona Schillera! A więc za przeróbkami? Na pewno tak!
Tak, ale... Jak zawsze w sztuce jest tu jeden warunek, jedno ale. Przeróbka musi być dobra, a więc dramaturgicznie prawidłowo skonstruowana, interesująca i wierna prawdzie życia. Jeśli zaś uważamy, że powieść ukazuje tę prawdę wiernie - postulat ten pokrywa się z żądaniem, aby przeróbka przynajmniej w swych założeniach wierna była powieści. Nikt oczywiście nie chce, by autor przeróbki dogmatycznie i sztywno przestrzegał wierności tekstowi prozy. Teatr ma swoje prawa, i tutaj twórca adaptacji musi mieć wolną rękę. Lecz są granice swobody i dowolności, których autorowi przeróbki przekroczyć nie wolno. Te granice przebiegają, jak mi się wydaje, tam, gdzie dowolność adaptacji narusza podstawowy sens utworu, na którym się opiera, łamie jego założenie, jego kręgosłup. Chyba, że uważamy powieść za błędną, niesłuszną, nieprawdziwą i świadomym założeniem autora przeróbki jest jej poprawienie. W takim wypadku, nie wolno jednak posługiwać się tytułem oryginału.
Sądzę, że ten wypadek nie zachodzi, kiedy mowa o "Tragedii amerykańskiej".
Na czym polega podstawowy błąd przeróbki Bazylewskiego? Autor przeróbki chciał powiedzieć więcej, niż Dreiser... I dlatego powiedział mniej. U Dreisera bohater powieści Clyde Griffiths ginie na krześle elektrycznym. Jest to kara za zbrodnię zabójstwa. Autor przeróbki zmienia to logiczne zakończenie i ratuje młodego Griffithsa uśmiercając zamiast niego bezrobotnego Artura Kinsellę. Griffiths robi w przeróbce Bazylewskiego zawrotną karierę, żeni się z córką milionera i w ten sposób kończy się sztuka. Wydaje się, że zakończenie to jest nie tylko odstępstwem od koncepcji Dreisera, lecz jest również niesłuszne i nieprawdziwe.
Zamiarem Bazylewskiego było prawdopodobnie ukazanie i wszechwładzy pieniądza, który może przekupić sędziów i spowodować uniewinnienie zabójcy, oraz skazanie na śmierć człowieka niewinnego.
Jest w tym kilka błędów. Po pierwsze potentaci pieniądza nie są znów tak bardzo zainteresowani w uwolnieniu Griffithsa, którego wina jest przecież udowodniona. Nawet w USA i nawet największym potentatom pieniądza w takiej sytuacji w procesie kryminalnym a nie politycznym niezbyt wygodnie i niezbyt łatwo byłoby osiągnąć wyrok uniewinniający niewątpliwego zabójcę. Znacznie prawdziwsze jest przedstawienie sprawy u Dreisera. Bogacze, którzy obcowali z młodym Griffithsem po prostu odwracają się od niego i unikają wszelkich posądzeń o kontakty z nim - z chwilą, kiedy został oskarżony o zabójstwo.
Jest natomiast w powieści Dreisera szereg innych spraw, które znacznie lepiej, bo prawdziwiej demaskują ukryte sprężyny i kulisy działania kapitalistycznej Temidy. Oto prokurator Mason pragnie wykorzystać całą sprawę dla kampanii wyborczej partii republikańskiej i dlatego z takim zapałem oskarża Griffithsa. Jego obrońcy zaś chcieliby wykorzystać proces w interesach partii demokratycznej. A więc nie chodzi tu o wymiar sprawiedliwości, lecz o wykorzystanie procesu dla celów ubocznych. Jest też jedno porozumienie na które godzą się wszyscy: prokurator, obrońcy i sąd. W sprawę wmieszana jest mianowicie córka milionera, która kocha się z wzajemnością w młodym mordercy. Listy od niej są wśród akt sprawy. I oto wszyscy godzą się na to, aby nie cytować tych listów i nie wymieniać nazwiska bogatej panny, którą mogłoby to skompromitować. Tak daleko sięga wpływ pieniądza. Gdyby była ona biedną dziewczyną nikt nie liczyłby się na pewno z takimi skrupułami. Ale dalej Dreiser nie idzie. I chyba on ma w tej sprawie rację.
Jest jeszcze ważniejsza kwestia związana z zakończeniem sztuki. Dreiser rozwiewa w powieści bajeczkę i mit o owym pucybucie, który został milionerem. Wymyślili ją propagandyści kapitalizmu, aby osłodzić nędzę biedaków nadzieją, że każdy z nich może dzięki swym zdolnościom, sprytowi, pracowitości i sprzyjającym, okolicznościom zostać milionerem. Wiemy dobrze, że jeśli nawet przed wieloma dziesięcioleciami zdarzały się w Ameryce sporadycznie takie wypadki - to dziś jest to zupełnie niemożliwe. Żyjemy przecież nie w czasach wczesnego kapitalizmu, lecz w okresie kapitału finansowego, w okresie imperializmu. Słusznie więc u Dreisera młody człowiek, któremu udało się dostać w środowisko bogaczy nie dochodzi do celu, lecz ginie zaplątawszy się w nierozwiązalne trudności. Natomiast na pewno nietypowe jest zakończenie Bazylewskiego, który zdaje się potwierdzać tezę o możliwości zawrotnej kariery biednego chłopca w Stanach Zjednoczonych. Zamiast tragedii amerykańskiej mamy więc w jego przeróbce opowieść o karierze Clyda Griffithsa, uwieńczoną happy endem, mimo wyrzutów sumienia jakie gnębią młodego człowieka. Bazylewski osłabił więc faktycznie siłę oskarżenia.
Nie warto spierać się o szczegóły przeróbki, choć i one nasuwają wiele zastrzeżeń.
Dziwne jest np., że autor przeróbki nie skorzystał z tak wspaniałego materiału dramaturgicznego, jakim jest rozprawa sądowa Clyda Griffithsa, zajmująca przeważającą część III tomu wielkiej powieści Dreisera. Proces rozgrywa się w przeróbce za sceną, a więc i ta wielka szansa adaptacji została stracona...
Autor przeróbki nie rościł sobie jednak pretensji do tytułu powieści. Sztukę swą nazwał "Prawo Likurga". Niestety teatr wrocławski nie uszanował woli autora adaptacji i zapewne dla zwiększenia atrakcyjności przedstawienia posłużył się oryginalnym tytułem powieści Dreisera. To zwiększyło nieporozumienie.
Jakub Rotbaum jest na pewno reżyserem wybitnym. Ma on swój własny, indywidualny styl inscenizacyjny, po którym można zawsze rozpoznać jego przedstawienie. A to znaczy już dużo. Rotbaum ma w swym dorobku bardzo udaną inscenizację powieści Stryjkowskiego "Bieg do Fragala". Zarówno opracowanie dramaturgiczne jak i wystawienie tego utworu zasługiwało na najwyższe pochwały i pozostało trwale w pamięci widzów. Niestety nie można tego powiedzieć o inscenizacji "Tragedii amerykańskiej". Nie znaczy to, aby i w tym przedstawieniu nie było pięknych, interesujących scen. Całość nie wywiera jednak, takiego wrażenia, gdyż Rotbaum zasugerowany przeróbką poszedł w kierunku proponowanym przez Bazylewskiego. Dużo jest więc w przedstawieniu "wykrzykników nad i" osłabiających wymowę oskarżenia. Należy do nich przede wszystkim dziwne wdarcie się do przedsionka sali sądowej skazanego na karę śmierci Kinselli w przedostatnim obrazie sztuki oraz raczej nieudany obraz ostatni z nieprawdziwie brzmiącymi oświadczeniami "politycznymi" przedstawiciela wielkiego kapitału, Stuarta Finchley`a. Teatr nie uniknął tu pewnej deklaratywności, lub też nie umiał poradzić sobie z deklaratywnością przeróbki.
Najlepiej wypadają w przedstawieniu te sceny, które są najwierniejsze tekstowi Dreisera. A więc przede wszystkim doskonała scena aresztowania Clyda Griffithsa w letniej rezydencji jego niedoszłej (wg Dreisera) narzeczonej i przyszłej (wg. Bazylewskiego) żony. Dobry jest również obraz zabawy w mieszkaniu Finchley'ów, scena w hallu hotelu "Prezydent", w mieszkaniu Samuela Griffithsa i w parku Mohauk w Likurgu. Pięknie brzmią w przedstawieniu sceny liryczne, w których Rotbaum wykazuje raz jeszcze duże zrozumienie dla poetyczności słowa i sytuacji. Ma również swój głęboki sens rozmowa dwóch bezrobotnych.
Do zalet przedstawienia należą piękne dekoracje Aleksandra Jędrzejewskiego, rozwiązujące w sposób godny podziwu, bez sceny obrotowej, trudny problem szybkiego ukazania amerykańskiego tła sztuki w 12 obrazach.
Aktorzy występujący w przedstawieniu nie mieli łatwego zadania. Tylko nieliczne postacie zbudowane są w przeróbce w sposób dający aktorom możliwość wypełnienia ich żywą treścią. Najlepszą z nich jest rola młodego Griffithsa, faktycznego bohatera powieści i sztuki. Bernard Michalski zagrał ją w sposób dobrze świadczący o rozwoju jego talentu. Tak można sobie wyobrazić tego człowieka, czytając powieść Dreisera. Chwiejny, słaby, inteligentny, bystry, żądny zabaw i majątku a zarazem nie pozbawiony pewnego wdzięku przy całej amoralności. Pewne przejaskrawienia jakich nie ustrzegł się Michalski w obrazie ósmym i ostatnim położyć raczej należy na karb błędów reżysera i autora przeróbki.
Najlepszą chyba postacią przedstawienia był prokurator Mason w wykonaniu Józefa Pierackiego. Ta niewielka rola została wykonana w sposób bardzo przekonujący, pozbawiony jakiejkolwiek przesady czy deformacji, a więc prawdziwy. Trzeba dodać, że Bazylewski nie ułatwił zadania Pierackiemu. U Dreisera jest bowiem prokurator od początku do końca służbistą, który konsekwentnie broni swojego stanowiska. Jest przekonany o zbrodni Griffithsa i dlatego oskarża go z całą pasją. Jedynym jego nadużyciem jest to, że pragnie wykorzystać proces dla zbliżających się wyborów. Natomiast u Bazylewskiego prokurator zmienia pod naciskiem bogaczy swoje stanowisko, rezygnuje z oskarżenia Griffithsa, a po skazaniu Kinselli wygłasza przemówienie na cześć amerykańskiej praworządności, które szczególnie dwuznacznie brzmi w jego ustach.
Spośród licznych uczestników przedstawienia wymienić jeszcze należy bardzo dobrze grającego Stanisława Igara, który delikatnymi środkami zarysowuje prawdziwie postać wielkiego przemysłowca Samuela Griffithsa. Zofia Komorowska wzruszająco gra nieszczęśliwą Robertę Alden, ofiarę zbrodni Griffithsa, zaś Małgorzata Lorentowicz dobrze się prezentuje w wieczorowych toaletach, grając ukochaną Clyda - Sondrę Finchley. Tak utalentowany aktor, jakim jest Stanisław Jasiukiewicz nie miał większego pola do popisu w niewdzięcznej roli Artura Kinselli. Piękny głos, kilka wzruszających, pełnych dramatyzmu replik - to wszystko co pozostaje o Jasiukiewiczu w pamięci z tego przedstawienia.
Zupełnie błędnie pojął rolę Gilberta, syna Samuela Griffithsa, Bogusław Danielewski, nadając jej cechy brutalności i chamstwa nie licujące z doskonałym wychowaniem jakie otrzymał syn milionera. Nie można też zgodzić się z interpretacją roli Stuarta Finchley'a przez Aleksandra Olędzkiego. Jest to w jego ujęciu raczej postać komiczna i niepoważna, niż właściciel wielkiej elektrowni, bogaty przemysłowiec.
Mimo takich czy innych wad i błędów jest przedstawienie "Tragedii amerykańskiej" pozycją interesującą i godną obejrzenia. Tym bardziej zasługuje na dyskusję i krytykę, która pozwoliłaby w przyszłości uniknąć błędów popełnionych w tej inscenizacji.