Artykuły

Maja. Z buntem jej do twarzy

- Zawsze będę protestować przeciw kołtuństwu i nietolerancji, która jest w Polsce gigantyczna. Nie znoszę braku szacunku dla ludzi o innym pochodzeniu, wyznaniu, poglądach, orientacji seksualnej, kolorze skóry - mówi MAJA OSTASZEWSKA, aktorka Nowego Teatru w Warszawie.

Cieszysz się życiem czy martwisz tym, co będzie jutro? - Staram się żyć tu i teraz, doceniać to, co mam. Wiadomo, że pojawiają się pytania dotyczące przyszłości, ale pielęgnuję optymizm. Wspaniale jest cieszyć się chwilą, dzielić radość z rodziną. Uwielbiam podróżować, robić przyjemności dzieciom, zapraszać znajomych, jeść dobre jedzenie... Szczerze mówiąc, oboje z Michałem nie potrafimy oszczędzać. Wydawanie pieniędzy na przyjemności sprawia Ci radość czy budzi wyrzuty sumienia? - Jedno i drugie. Ciężko pracuję i uważam, że mam prawo zrobić sobie co jakiś czas przyjemność. Shopping nie jest mi obcy, ale nie ulegam bezmyślnemu konsumpcjonizmowi. Nie kupuję kompulsywnie. Przywiązuję wagę do tego, co noszę, ale nie wydałabym na ubrania horrendalnej kwoty. Wolałabym przeznaczyć ją na coś, co mogłoby stać się dla mnie rozwijające, przynieść radość bliskim czy wesprzeć pożyteczne działania, jak fundację na rzecz zwierząt Viva! i schronisko w Korabiewicach, którym się opiekuję.

Jak na artystkę to racjonalne podejście do pieniędzy.

- Pieniądze nie są dla mnie celem, lecz jedynie środkiem. Nie jestem materialistką, z wielu rzeczy mogłabym zrezygnować. Są też jednak takie, które wspaniale byłoby móc utrzymać, jak miejsce, w którym teraz mieszkamy, któremu oddaliśmy dużo pracy i serca. Zależy mi na tym, żeby dzieci chodziły do dobrego przedszkola, a potem szkoły, by mogły rozwijać wybrane przez siebie zainteresowania. Wiem, że taki start jest dla nich skarbem. Posiadanie pieniędzy nie jest czymś złym, można przecież je mądrze wykorzystywać, dzieląc się z innymi. Ważne, żeby nie stać się niewolnikiem ich pomnażania. Myślę, że dokonuję dojrzałych, świadomych wyborów zawodowych. Oczywiście, zawsze priorytetem jest dla mnie artystyczna wartość projektu, jego przekaz, ale aktorstwo to również mój zawód i muszę nim zarabiać na życie.

To dlatego zagrałaś w serialu "Przepis nażycie"? Wydawało mi się, że interesuje Cię tylko sztuka z misją.

- Od dawna miałam chęć na komediową rolę. A "Przepis na życie" był przez Agnieszkę Pilaszewską inteligentnie i dowcipnie napisany. Postać Beatki wydała mi się ciekawa, zupełnie inna od tego, co zrobiłam do tej pory. Różnorodność ról pozwala rozwijać warsztat, sprawia, że nie zamykamy się w tym, co znane i bezpieczne. Nie nudzimy siebie ani widzów... Mam nadzieję (śmiech). Aktorstwo to fascynujący zawód, czasami o niezwykłej sile przekazu. A jednak to tylko zawód. Niektórym aktorom wydaje się, że są lepsi od innych ludzi, bo realizują jakąś misję. Moim zdaniem misyjny, przełamujący tabu może być film czy spektakl, ale nie aktor! To, że ktoś gra na przykład Dalajlamę, nie oznacza, że ma jego mądrość i empatię. W tym kontekście ukłon w stronę komercji jest czasem dobry, bo sprowadza nas na ziemię.

Po sukcesie w serialu trafiłaś już do nowej szuflady, aktorki komediowej?

- Na szczęście nie, ale mogło się tak zdarzyć, bo dostałam kilka takich propozycji. Zabawne, bo przez lata, poza epizodem u Juliusza Machulskiego, nie miałam żadnej. Wpadłabym w szufladę, gdybym teraz rzuciła się na wszystkie. Ale wybrałam najciekawszą. Zdjęcia przede mną. Nie mogę narzekać, bo szykuję się też do dwóch fabuł niekomediowych. Schematyczność w myśleniu o aktorach zdarza się również w repertuarze bardziej dramatycznym. Przytrafiło mi się to po ważnej dla mnie roli w "Katyniu" Wajdy. Przez jakiś czas dostawałam wyłącznie propozycje ról w filmach wojennych. Zagrałam w "Dzieciach Ireny Sendlerowej" i w pierwszym sezonie "Czasu honoru", ale potem taktownie odmawiałam, nawet jeśli projekt był interesujący. Czułam, że nie chcę być niewolnikiem cudzej wizji swojej osoby, że potrzebuję zmiany.

To dlatego ciągle się buntujesz?

- Robię to, aby żyć w zgodzie z sobą. Nie dla samego buntu. Po prostu wyrażam poglądy, odrzucam nakazy, presję społeczną tak silną w Polsce, a to sprawia, że przypina mi się łatkę buntowniczki. Nigdy nie miałam oporów przed mówieniem, że coś mi się podoba lub nie. Gdy byłam nastolatką i studentką, byłam nawet dość bezczelna i arogancka. Teraz wiem, że ostentacja i krzyk niekoniecznie są najlepsze, że skuteczniej jest walczyć na argumenty. Na studiach z niektórymi wykładowcami miałam cudowny kontakt, ale część mnie nie cierpiała za tę niezależność.

Buntownicy nie mają łatwego życia.

- Nie ma to dla mnie znaczenia. Zawsze będę protestować przeciw kołtuństwu i nietolerancji, która jest w Polsce gigantyczna. Nie znoszę braku szacunku dla ludzi o innym pochodzeniu, wyznaniu, poglądach, orientacji seksualnej, kolorze skóry. Dlaczego nie pozwalamy sobie wzajemnie żyć tak, jak chcemy? Każdy z nas ma prawo do samodzielnych wyborów. Kilka lat temu poszłam na Manifę przeciw zaostrzeniu ustawy antyaborcyjnej. Byłam w zaawansowanej ciąży. Brukowce nie zostawiły na mnie suchej nitki: sugerowały, że skoro protestuję w tej sprawie, to znaczy, że nie chcę dziecka, które w sobie noszę. Kompletna bzdura! Niby jesteśmy coraz bardziej otwartym państwem, a jednak na każdym kroku czujemy presję. Patriarchat, szowinizm, stereotypy mieszczańskie. Narzuca się nam, co jest kobiece, a co męskie. Mężczyźni nie mają prawa do słabości ani tego, by zamiast pracować, zajmować się domem, dziećmi. A kobieta ma być matką Polką, której wartość określa tylko to, czy wyszła za mąż i urodziła dzieci.

Nie wyjdziesz za mąż, bo nie lubisz ulegać presji?

- Nie wyobrażam sobie wyjścia za mąż tylko dlatego, by sprostać presji społecznej. Ślub nie sprawi, że ktoś będzie z nami bezwarunkowo i na zawsze. Ale może być on prawdziwie symboliczny i piękny, kiedy jest wynikiem potrzeby serca. Świadomą, dojrzałą i wolną decyzją. Wzięciem odpowiedzialności za związek. Jesteśmy z Michałem narzeczonymi, nie wykluczam ślubu w porywie romantyzmu, ale rodziną jesteśmy od dawna. Bez papierka.

Tę siłę i niezależność wyniosłaś z dzieciństwa? Wychowałaś się w artystycznej rodzinie, w filozofii buddyjskiej. Rówieśnicy Cię nie odrzucali?

- Doświadczyłam dyskryminacji. Dzieci straszyły mnie, zrzuciły ze schodów, bo nie wyglądałam jak one ani nie chodziłam na religię. Jako nastolatka sama miałam potrzebę podkreślania własnej indywidualności. Lubiłam swoją inność, dobrze się z nią czułam. Akcentowałam ją, bo dzięki niej się wyróżniałam. Buddyzm, niejedzenie mięsa, strój. To poczucie odmienności, odrębności, pewnego wyobcowania i niedopasowania towarzyszyło mi przez sporą część życia. Najmniej osobna czuję się teraz, bo jestem otoczona ludźmi otwartymi i tolerancyjnymi. W teatrze funkcjonuję w środowisku bardzo wolnych ludzi.

Które z Was rządzi w związku?

- Jesteśmy związkiem partnerskim pod każdym względem. Uzupełniamy się, jesteśmy z sobą mocno związani, a jednocześnie szanujemy przestrzeń drugiego. Nie kontrolujemy się nawzajem. Tak ja postrzegam nasz związek. Mam nadzieję, że Michał również, ale żeby mieć pewność, musiałbyś spytać jego.

Kłócicie się?

- Oczywiście! Mamy oboje duże temperamenty, choć sprawiamy wrażenie osób spokojnych, wyważonych. Naturalne wyrażanie emocji jest oczyszczające i szczere. Czasem przypominamy włoski schemat - pół tygodnia potrafi być cudownie, a pół niemal w kryzysie (śmiech).

Miewacie ciche dni?

- Małych dzieci nie powinno się narażać na takie przeżycia. Zdarza się jednak, że ograniczamy komunikowanie się do minimum. Ja mam taką naturę, że jeśli ktoś mnie zrani, to potrzebuję czasu na to, by to przetrawić, poradzić sobie z uczuciami, jakie ta sytuacja we mnie wywołała. To nie obrażanie się, ale rodzaj wycofania. Taki stan nie trwa długo. Zdecydowanie więcej nas łączy, niż dzieli. Jesteśmy sobie bardzo bliscy.

Co sprawia Wam najwięcej przyjemności?

- Uwielbiamy spędzać czas z dziećmi - jak one to nazywają: rodzinka w komplecie. To najszczęśliwsze chwile. Nasze dzieci są wspaniałymi kompanami. Bycie mamą i tatą jest cudowne, ale ważne są też chwile tylko we dwoje. Chyba jesteśmy dość romantyczni, nie ulegamy rutynie(śmiech)... Rozumiemy się, lubimy razem podróżować, bawić się, tańczyć, przegadać całą noc. Mamy też to szczęście, że nasze zawody są naszą pasją. Kiedy jesteśmy na planie, a ja również w teatrze, czujemy dreszczyk podekscytowania. Razem pracujemy rzadko, ostatnio przy nowym filmie Małgośki Szumowskiej, i bywa, że na długo się rozłączamy. Tęsknimy, ale dajemy sobie oddech.

Nie jesteście o siebie zazdrośni?

- Oczywiście, że w jakimś stopniu jesteśmy. Miłość bez pewnego stopnia zazdrości nie istnieje. Ważne jest jednak to, by nie było to uczucie koncentrujące się na kontrolowaniu partnera. Nie można zazdrości podgrzewać, bo ona spala przede wszystkim osobę zazdrosną. Staje się jej upiorem, zaniża poczucie wartości. Szkoda czasu na życie w paranoi, w absurdzie własnych domysłów. Dajemy sobie dużo przestrzeni i jednocześnie staramy się być naturalnie uważnym na partnera, okazywać mu atencję.

Dzieci zmieniają życie pary. Czasem scalają związek, czasem wręcz przeciwnie. Jak jest u Was?

- Dzieci pojawiły się w naszym życiu w odpowiednim momencie. Byłam dojrzałą kobietą, miałam czas się wyszumieć, zrealizować zawodowo, nabrać życiowego doświadczenia. Dzieci scaliły nasz związek. Myślę, że stało się tak dlatego, że są owocem miłości i zostały powołane na ten świat świadomie, były od początku chciane i oczekiwane. Nieprawdopodobnie wzruszające jest odkrywanie w nich podobieństw do siebie i do partnera. Skłamałabym, mówiąc, że niczego nie musieliśmy poświęcić. Gdy pojawiają się dzieci, życie zmienia się diametralnie. Moim zdaniem na lepsze, ale np. bardzo trudno jest wygospodarować czas, który poświęcisz wyłącznie partnerowi. My dopiero ostatniej jesieni wyjechaliśmy we dwoje do Barcelony - po raz pierwszy sami, bez dzieci.

Byłaś w panice, że nie masz ich na oku?

- Nie. Były z moją mamą, którą uwielbiają. Oczywiście tęskniłam, nie miałam jednak poczucia, że zostawiając je, robię im krzywdę. Musiałam dojrzeć do takiego myślenia. Przez długi czas byłam nadopiekuńcza. Teraz staram się dawać im i sobie więcej przestrzeni. Wiem, że nie mogę zagłaskiwać ich swoją miłością, że muszę im pozwolić się przekonać o tym, że świat jest piękny także wówczas, gdy mamy i taty nie ma w pobliżu. Ten czas, spędzony tylko we dwoje, był nam bardzo potrzebny. Był wspaniały.

Twój dom różni się od tego, który stworzyli Twoi rodzice?

- Przekazywanie wielu wartości chciałabym kontynuować. Rodzice dali mi prawo do samodzielności w myśleniu. Ich buddyzm rozwinął we mnie potrzebę duchowości, poszukiwania. To oni uwrażliwili mnie na los zwierząt, na rezygnację z mięsa. Jestem jednak mniej wyluzowana w wychowywaniu dzieci - jest więcej zasad, których muszą przestrzegać. Jako nastolatka mogłam na przykład uczestniczyć w życiu towarzyskim rodziców, co było ciekawe, ale sprawiło, że lekceważyłam rówieśników. Nie byłam zwykłą nastolatką - kolegowałam się ze znajomymi rodziców.

To oni Ci imponowali?

- Pewnie! Zwłaszcza środowisko związane z teatrem krakowskim, bo już jako dziecko wymyśliłam sobie, że będę aktorką. I to z jednej strony było fantastyczne, bo jako małolata biegałam na przedstawienia Lupy czy Kantora, ale z drugiej pozbawiło mnie uroków dorastania, fascynacji sprawami ważnymi dla młodych. Nie poszłam na studniówkę, bo uważałam, że to strata czasu. Byłam strasznie egzaltowana. Kiedy moje koleżanki były na etapie "burzy w zlewozmywaku", ja czytałam Baudelaire'a, wolałam siedzieć w teatrze na "Braciach Karamazow" Lupy, niż bawić się z kolegami.

Nie chcesz pozbawiać swoich dzieci dzieciństwa?

- Ależ ja miałam wspaniałe dzieciństwo! Nikt tak się nie bawił z dziećmi jak moi rodzice. Nasz pokój był jak zaczarowana kraina. Całe wakacje spędzaliśmy razem. Jacht, który zaprojektował mój dziadek, stawał się okrętem, a każda mazurska przystań Wyspą Skarbów, nieznanym lądem. To, o czym wspominałam wcześniej, to krótki okres, kiedy byłam nastolatką.

Masz wszystko. Jesteś docenianą aktorką, dużo grasz i jesteś pozytywnie odbierana przez widzów. A oprócz tego odnalazłaś szczęście w życiu prywatnym. Ludzie mówią o Tobie "szczęściara".Jesteś nią?

- Jestem. Bardzo doceniam to, co mam. Cudowną rodzinę, fantastycznego partnera, pracę, która jest moją pasją. Spotykam wybitnych reżyserów, jestem częścią zespołu Nowego Teatru Krzysztofa Warlikowskiego. Mam szczęście. Czuję, że się spełniam, a to sprawia, że mam większą gotowość na przemijanie.

Naprawdę już myślisz o przemijaniu?

- Naturalnie, jak każdy myślący człowiek. Mam w sobie dużo radości, spokoju, ale towarzyszy mi też melancholia. I choć to zakrawa na sentymentalizm, nie są mi obce stany roztkliwiania się nad kruchością wszystkiego (śmiech). Ale myślę, że dla aktorki takie rozdwojenie, żeby nie rzec: dwubiegunowość, jest cenna. Dzięki temu nasze postacie stają się ciekawsze, wielowymiarowe.

Skończyłaś 40 lat. To moment podsumowań. Żałujesz czegoś w życiu?

- Jest sporo takich rzeczy. Popełniłam masę błędów, zraniłam kogoś po drodze... Żałuję, że poza angielskim nie znam żadnego obcego języka, że nie gram na żadnym instrumencie, że nie zdecydowałam się pójść na kurs tańca nowoczesnego. I wielu innych rzeczy. Ale niczego nie rozpamiętuję. Wiem, że mogę jeszcze niejednego dokonać. Kiedyś planowałam pójść na reżyserię. Teraz mam 40 lat i dwoje dzieci, trudno mi wyobrazić sobie siebie jako studentkę, ale kto wie? (śmiech). Wszystko jest możliwe. Jestem otwarta na zmiany, ale jakkolwiek banalnie to zabrzmi, czuję wdzięczność za te 40 lat. Nie zamieniłabym ich na inne...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji