Artykuły

Joyce, Słomczyński, Braun Ltd.

"Anna Livia" sztuka Macieja Słomczyńskiego skomponowana z różnych fragmentów dzieł Joyce'a została wystawiona we wrocławskim Teatrze Współczesnym w reżyserii Kazimierza Brauna. Anna Livia to postać z "Finnegans Wake", bogini i kobieta zarazem. Istnieje w nieustannie zmieniającej się cykliczności narodzin-miłości-śmierci-zmartwychwstania. W sztuce Słomczyńskiego zarówno ona jak i dwaj towarzyszący jej mężczyźni,ujawniają się czasami jako postacie z "Ulissesa", niekiedy mówią językiem poematów Joyce'a. Słomczyński stworzył dla opowieści o Annie Livii ramę - sceny praczek. Praczki są narratorkami i jakby "duchem" całej opowieści.

Sztuka jest wieloznaczna I może być różnie interpretowana. Postanowiłam nie pisać z niej recenzji, ale zarejestrować rozmowę z kilkoma widzami. Wybrałam specjalnie osoby, które zawodowo nie mają nic wspólnego z teatrem. Do dyskusji zaprosiłam trójkę młodych pracowników naukowych (wszyscy poniżej 30 lat): Maria Nowak - biolog, Marek Erlich - matematyk, Andrzej Ogielski - fizyk.

MAŁGORZATA DZIEDUSZYCKA: Mam wrażenie, że Kazimierz Braun budował to przestawienie tak, aby przypominało ono styl utworów Joyce'a, a najbardziej styl "Ulissesa". Połączył w tym spektaklu wiele poetyk teatralnych i starannie je wyważył. Trzeba przyznać, że powstała całość bardzo bogata i różnorodna. Jest w niej wszystko, czego można zapragnąć: potoczne dialogi, recytacje, liryczne sceny miłosne, sex, nagość, kabaret, dowcip.

MAREK ERLICH: A mnie od razu pierwsza część skojarzyła się z "Alicją w krainie czarów", podobne posługiwanie się wieloznacznym abstraktem słownym. Ciągle przypominał mi się taki wierszyk o "smokowężoczaplach, które się snujwiły". Może dlatego taka analogia przyszła mi do głowy, że "Alicję" też tłumaczył Słomczyński.

MARIA NOWAK: Mnie na początku chciało się śmiać. Myślałam, znowu jeden wielki pic. Gadają trzy po trzy, nikt nic nie rozumie, ale wszyscy będą udawać, że zrozumieli sztukę. W scenie praczek absolutnie nie wiedziałam, o co chodzi, jakby one mówiły po chińsku. Wyłapywałam czasem sens, jakieś słowa mówione przez Marlenę Milwiw, bo Milwiw ma lepszą dykcję. Co te praczki właściwie miały uosabiać?

ANDRZEJ OGIELSKI: We wstępie do tłumaczeń Joyce'a Słomczyński pisze, że czytając po raz pierwszy "Finnegans Wake", miał wrażenie, że słyszy jakąś pieśń, której dobrze nie rozumie. To, co mówiły praczki, to jest właśnie taka pieśń, która ma swój rytm, a ten rytm zmienia się w zależności od zdania. W innym rytmie masz zdania rubaszne, w innym wyrafinowane konstrukcje słowne, jeszcze w innym zdania mówiące wprost o człowieku. Joyce'owi chodziło o to, żeby powiedzieć więcej, niż można wyrazić zwykłymi słowami. Utworzone nowe słowa dają nowe skojarzenia i te skojarzenia prowadzą dalej. Tego chyba reżyser nie zrozumiał i ja też myślę, że to było nieporozumienie z tymi praczkami. W ogóle nie przekazały tego rytmu.

MD: Też uważam, że sceny praczek były najsłabsze. Drażniła mnie ich estetyczna sterylność. Praczki... to kojarzy się z mydlinami, brudną bielizną i chyba takie powinny być narodziny tego świata. Tymczasem one wystylizowane są na boginki Olimpu.

MN: W dodatku one mówiły tonem jak z sensacyjnej obyczajówki: coś się stało, afera... ale poza tymi scenami sztuka bardzo mi się podobała i, wiecie, zrobiła na mnie wrażenie. Jest w niej, moim zdaniem, jedna wyraźna myśl związana z istnieniem Anny Livii. Ona najpierw się nudzi, potem się łamie, a potem się kurwi i w zasadzie to jest wszystko.

MD" A ja jeszcze widzę w tej sztuce przeciwstawienie psychiki kobiecej psychice męskiej.

MN: Z tym, że widziane oczami kobiety. Właśnie ten kobiecy punkt widzenia trafił mi do przekonania.

AO: Nie zgadzam się z wami. Tam jest wszystko o kobiecie i psychika męska jest w ogóle nieważna. A sam punkt widzenia jest męski.

ME: Słusznie. Baby swoje, a my swoje.

MD: Chodzi mi o to, że Anna Linia przechwytuje od męża myśl o metampsychozie i tłumaczy ją sobie na swój, kobiecy sposób. Dla niej reinkarnacja to przejście syna w męża, w ojca, płynne granice między ich tożsamościami. Ludzie przeistaczają się i w nowych istnieniach są i zarazem nie są tym, kim byli.

MN: Fakt, jest w tym trochę racji. Bo ojciec, syn, mąż są w tym spektaklu i tymi samymi i innymi osobami.

AO: Czemu przyczepiłyście się akurat tej metampsychozy? Moim zdaniem jedna myśl łączy ten tekst: erotyzm i kobiecość. I jest tam może jeszcze sprawa stosunku, czy układu rodzice-dzieci. Natomiast reinkarnacja to jest słowo, które pada i rzeczywiście jest akcentowane, ale to nie znaczy, że ono naturalnie wynika z reszty. Pojawia się jedynie w słowach.

ME: Ono ma jednak pewne symboliczne znaczenie.

AO: Czy nie myślicie, że to jest po prostu wszechstronne traktowanie człowieka? Przewijają się przez tę sztukę dwa, ścierające się typy wrażeń: wrażenia zupełnie jednostkowe, ulotne i próby uogólnień na wszystkie kobiety i wszystkich mężczyzn. Raz wahadło się kiwa w jedną, raz w drugą stronę.

MD: Dla mnie jednak jest ważne, że to ciągle ta sama kobieta i jakby ten sam mężczyzna, który w różnych postaciach powraca. Zresztą myślę, że może być zupełnie odmienny punkt widzenia kobiety i mężczyzny na tę sztukę.

ME: Męska i damska interpretacja? Kto wie? Ja na przykład sądzę, że o ile tam w ogóle jest jakiś istotny problem, to nie jest to problem Anny Livii, ale problem Blooma. Bo Shaun w przedstawieniu jest dla mnie przede wszystkim Bloomem. I to Bloom jest ważny: wieczny tułacz. Żyd wieczny tułacz.

MD: Jest taki moment w pierwszym akcie, gdy czas zawraca, cofając się jak w tył puszczona taśma filmowa, i tylko Shaun pozostaje w przebraniu wędrowca, jak ośmieszony "Ulisses".

AO: Swoją drogą, to świetnie zagrana rola. (Paweł Nowisz - MD).

MD: Spodobało mi się to, że reżyser zróżnicował Shauna i Shema wyglądem i sposobem bycia, przez co każdy z nich gra jakby jedną z dwóch wersji widzenia mężczyzny przez kobietę. Uzupełniają się wzajemnie. Shaun jest bardzo konkretny, podczas gdy Shem jest jakby wyblakły, mniej realny i papierowy. Duch albo postać ze snu.

MN: Ale dla Anny Livii jedyny prawdziwy kochanek. A czy podobała się wam sama Anna Livia?

AO: Teresa Sosnowska? Rosła w czasie spektaklu, nie sposób tego ukryć. Zauważcie, że na początku wydawała się całkiem przeciętna i pod koniec doszła do znakomitych momentów.

MD: Ma masę wdzięku i umie uniknąć patosu. Bardzo naturalnie daje do zrozumienia, że świat to jej kaprys. I Shaun chyba nie jest w nim bardziej ważny niż ktokolwiek inny. Może dlatego dla Marka Shaun czy raczej Bloom jest najważniejszy, bo Marek dobrze zna "Ulissesa" i patrzył na spektakl pod tym kątem.

AO: Inaczej odczytujesz sztukę gdy znasz konteksty. Ja też chyba inaczej patrzę, bo znam wiele z tych tekstów i przypominam sobie konteksty, z których jakieś zdania są wyjęte. Do samego tekstu nie mam uwag, ale myślę, że każda inna kompilacja z Joyce'a mogłaby być równie dobra. Tutaj jeden fragment mi nie pasował. To fragment z "Giacomo Joyce", który rozpoczyna się od słów "Rozpinałem jej suknię..." W poemacie luźno rzucone, krótkie spostrzeżenia strzeżone są konwencją; że nie wypada, bo słucha panna roztropną. A w przedstawieniu ten tekst... jest włożony w taki erotyczno-konkwistadorski kontekst. I dlatego to mi nie pasowało.

MN: Przy kurczowych poszukiwaniach kontekstu można chyba zgubić sens tej sztuki. Ja z kolei, i to jest, myślę, nawet na plus w tej dyskusji - Joyce'a w ogóle nie znam. To, co zobaczyłam, mogło być dla mnie jedynie gotowym dziełem. I dla mnie to jest sztuka o kobiecie, która strasznie czeka, żeby coś się zmieniło. A zaczyna się to w ogóle od tej śmiesznej sceny, gdy pyta o metempsychozę. Czyta książkę i właśnie wróciła z pięknych myśli, z jakiegoś snu.

MD: Ten sen jest jak dobry, telewizyjny program rozrywkowy.

MN: Potem przekształca się w liryczne marzenie pensjonarki. A ten mąż jest taki okropnie zwykły. Ot, budzik dzwoni, zwykła codzienność. Ona jest przebudzona z erotycznych marzeń, potem zaczyna te marzenia spełniać i w zasadzie doprowadza do tego, że już nie znajduje w tym żadnego celu.

AO: Nie zgadzam się. Uważam, że ta scena wcale nie jest ważniejsza od innych.

ME: Mnie także to nie przedstawienie zaczęło się podobać dopiero od tej sceny. Świetny był ten pokój, obserwowany z góry.

MD: Pomysł jest bliski właśnie wyobraźni "Alicji w Krainie Czarów". Dzięki niemu zniknął podział na sceniczny plan pierwszy i dalsze. Zresztą pomysł jest podany w didaskaliach Słomczyńskiego.

AO: Scenografia w ogóle jest znakomita. Zwłaszcza w scenach podziemnych, te dwa poziomy: pogrzeb i pod spodem. A na początku, w pierwszym akcie skojarzyła mi się z rysunkiem Odilon Rodin, na którym jest jakby rozchylająca się pochwa z pofalowaniami, coś w rodzaju anatomicznych płatków, a w środku stoi Wenus.

MD: Scenografia i kostiumy świetnie podkreślają dwie namiętności Anny Livii: eros i thanatos. Freud się kłania.

ME: Chciałbym jeszcze wrócić do tej sceny z metampsychozą, która tak zapadła nam wszystkim w pamięć. Do tego momentu przedstawienia było tak wzniosie, patetycznie, traktowałem więc wszystko poważnie. Ale po tej scenie doszedłem do wniosku, że do całego problemu kobiecego w tej sztuce należy się ustosunkować z przymrużeniem oka.

MN: Chromosom Y wam przeszkadza. Zawsze będziecie mieli inne spojrzenie. Uważam, że ta sztuka jest bardzo serio, ale ma przebłyski wisielczego humoru.

ME: Ja traktuję ją mniej serio nie dlatego, że było tam trochę dowcipów i rozpraszające uwagę scenki kabaretowe...

AO: Ale one właśnie były znakomite! To były najlepsze sceny w całym przedstawieniu!

MD: Ceremonia pogrzebowa przechodząca w rytm kankana to znakomity teatralny efekt. A w tej sztuce może jeszcze nasuwać myśl, że śmierć też może być podniecająca.

ME: Tak, te scenki były świetne, były z życiem. Ale myślę o czym innym. Myślę, że reinkarnacja, wielkość i tragedia kobiety, mężczyzna-tułacz, to wszystko służy tu opowieści o tym, jak lekko można traktować życie, miłość i śmierć.

AO: Zupełnie się z tobą nie zgadzam. U Joyce'a masz taki sposób patrzenia na świat jak u Szekspira. Życie to jest tragedia, to nie jest komedia ani cynizm, ani ironia: ale to jest wszystko razem. I cały tekst tej sztuki też jest ułożony w ten sposób. Masz np. groteskę, albo ludową rubaszność typu Falstaffa czy grabarzy z "Hamleta", a potem coś poważnego, lirykę. Tekst praczek też ma takie przejścia. I tu mam najwięcej uwag do reżyserii. Brakuje w tym przedstawieniu jędrnej, ludowej rubaszności, rubaszności - nie trywialności. Dupa u Joyce'a nie jest na ponuro, czy na wulgarnie, ale ona jest taka soczysta, aż widać, że przyjemnie jest przyłożyć rękę do tego pośladka. I tego absolutnie tu nie wygrano, zwłaszcza w pierwszej części;

MD" Byłoby to sprzeczne z estetyką teatralną reżysera.

AO: Właśnie, brak było połączeń, przeskoków od momentów poważnych do takiej ciepłej, ludzkiej jowialności. Natomiast Braun doskonale potrafi wygrać przejścia od scen poważnych do kabaretowych. Druga część dlatego jest o wiele lepsza, że zawiera epicką historię ludzkości przemieszaną z kabaretową groteską, a to reżyser bardzo dobrze ze sobą łączy.

MN: Chodzi Ci o to, że całość została wyreżyserowana pod kątem rozegrania tylko tych dwóch kontrastów.

AO: Tak, tam powinny być jeszcze inne odcienie. Właśnie jak u Szekspira. Jak on go nazywał?m Siekspajr? Swoją drogą Joyce trochę się wyżywa na Szekspirze.

ME: Bierze odwet za Irlandię.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji