Joyce na mokro
Po kilku miesiącach działalności Teatru Szwedzka 2/4, podobno wytworzył się już snobizm bywania na premierach w tej odległej od centrum placówce Melpomeny. Snobizm taki to - jak sądzę - rzecz nie najgorsza. Z drugiej jednak strony pojawiają się zarzuty, że Teatr ten pracuje niejako wyłącznie dla środowiska artystycznego, tworząc swoistą wysepkę wyższej kultury na Pradze. I choć trudno wyobrazić sobie, jaki teatr mógłby przyciągnąć np. mieszkańców ulicy Brzeskiej, jest sporo słuszności w poglądzie, że każda placówka kulturalna powinna brać pod uwagę publiczność z najbliższej okolicy.
Pozostawmy jednak podobne rozważania do innej okazji, choć są one szczególnie na miejscu w recenzji z najnowszej premiery na Szwedzkiej. Jest to bowiem inscenizacja Henryka Baranowskiego, artysty, który przed dziesięciu laty rozpoczął nieco podobną działalność co Szwedzka 2/4, tyle że w Berlinie Zachodnim. Jego teatr, a później szkoła teatralna, szybko stały się znane i modne. Pamiętam, z jakiejś korespondencji sprzed paru lat, obrazek, jak to eleganckie damy i panowie zajeżdżają mercedesami do trochę zakazanej dzielnicy, gdzie działał Transformtheater Baranowskiego. Gdyby mercedesy zamienić na maluchy, mielibyśmy mniej więcej sytuację, jaka powtarza się z okazji premier na Szwedzkiej.
Trwający trzy i pół godziny spektakl Baranowskiego, zatytułowany "...tak chcę Tak,", to cztery obrazy osnute wokół motywów z "Ulissesa" i "Portetu artysty z czasów młodości" Jamesa Joyce`a. Jest to rezultat pierwszego etapu pracy, która ma trwać nadal i przynieść do końca sezonu kolejne obrazy. Dzieła Joyce`a, choć właśnie w styczniu minęła pięćdziesiąta rocznica jego śmierci, nadal uważane są za symbol literackiej awangardy. Nic dziwnego, że inspirują one artystów poszukujących.
Akcja spektaklu rozgrywa się w różnych miejscach i jest oglądana z różnych perspektyw. Pierwsza - mówiąc językiem twórcy przedstawienia - transformacja to poranne wstawanie bohatera "Ulissesa", Leopolda Blooma (Andrzej Blumenfeld), połączone z szykowaniem śniadania dla siebie i Molly (Monika Niemczyk), która cały czas pozostaje w łóżku. Nastrój tej sekwencji charakteryzuje powolność i senne jeszcze rozleniwienie, dobrze oddane przez obydwoje aktorów, zresztą protagonistów spektaklu. Rozgrywa się ona na właściwej scenie teatru, na której też ustawiono ławy dla kilkudziesięciu widzów. Dla następnych transformacji reżyser zaanektował także widownię, z której usunięto fotele. Zaś widzowie oglądają akcję z jednego albo drugiego boku prostokąta. Nieckę widowni wypełniono wodą. Jest ona, jeśli tak rzec można, głównym i efektownym tworzywem spektaklu. Aktorzy brodzą w niej, taplają się, nieraz padają całym ciałem. Woda kapie albo leje się z różnych miejsc. Z tym, że obecność wody dobrze tłumaczy się w drugiej sekwencji, w następnych już raczej nie.
Innym efektownym pomysłem przedstawienia są lustrzane odbicia, zwłaszcza w sekwencji dziejącej się w domu publicznym, gdzie postacie przedrzeźnia krzywe zwierciadło zajmujące całą ścianę. Ta sekwencja, w której narasta kilkakrotnie improwizowany muzyczny rytm, wydała mi się najciekawsza, jako prawdziwy teatr zespołowy.
Henryk Baranowski wraz z grupą swoich współpracowników w sposób dojrzały i bardzo sprawny wykorzystuje środki, które choć znane już teatralnej awangardzie, wciąż wydają się atrakcyjne. Chwilami może reżyser zbytnio ulega pokusom formalnym, ale równocześnie niezłe oddaje nie tylko treściowe wątki charakterystyczne dla Joyce'a (np. obsesje erotyczne czy problemy dojrzewania i edukacji, związane ze wspomnieniami z jezuickiej szkoły), jak również znajduje teatralne odpowiedniki dla metod pisarskich autora "Ulissesa". Monologi wewnętrzne, symultaniczność zdarzeń, zapisy dźwiękowej natury słów i zabawa językiem - to wszystko zostaje przełożone na bogaty język teatralny. Nawet nie przygotowanym widzom powinien spodobać się ten teatr - zaskakujący i efektowny, oddziaływający na zmysły całą gamą wrażeń: od intelektualnych, wizualnych i muzycznych aż po węchowe.
Ps. Ponieważ nie zauważyłem na premierze autora naszej kroniki towarzyskiej, Laufra, spieszę donieść, że po spektaklu serwowano herbatę z rumem i jaja na twardo w skorupkach. Wśród widzów chcę wymienić uważnie obserwującego cały spektakl Tadeusza Łomnickiego, który w antraktach najwięcej rozmawiał z Jerzym Koenigiem.