Artykuły

Przekrój teatralny

1.

Nie zmieścił się ten "Przekrój Teatralny", w grudniowym terminie, więc będzie trochę obszerniejszy, by nadrobić zaległości. Sięgnąć pamięcią chciałbym jeszcze dni październikowych. Wtedy to bowiem zdarzyła się w Krakowie rzecz niebywała. Krystyna Skuszanka wymyśliła i zorganizowała wreszcie festiwal teatralny! Jak dotąd miasto wymarzone wprost do tego typu spotkań nie mogło zdobyć się na pomysł i urządzenie spotkań teatralnych o zasięgu ogólnopolskim. A tkwią tu od lat nawet tacy marzyciele, którzy chętnie poświęciliby swój czas i energię na stworzenie festiwalu atrakcyjnego również dla gości zagranicznych...

Pomysł dyrektorki Teatru im. Słowackiego był przedni i chytry równocześnie. Skrupulatnie zestawiła ona kilka dat, parę faktów - i zdobyła argumenty, jakie najwyraźniej przekonały kogo trzeba, skoro uroczystemu "Przeglądowi inscenizacji dramatów Juliusza Słowackiego na scenach polskich w 1979 roku" patronował sam prezydent m. Krakowa. Oto daty-atuty: w 1979 roku przypadało 170 lat od urodzin i 130 lat od Śmierci autora "Kordiana", także 70 lat od momentu nadania Teatrowi Miejskiemu jego imienia. Fakty: przez ten czas nikomu nie wpadło do głowy, by zorganizować przegląd Inscenizacji dzieł Słowackiego, zapomniano po prostu, że w 1909 roku ówczesny dyrektor, Ludwik Solski, taki właśnie przegląd urządził. Wprawdzie była to prezentacja jedynie krakowskich spektakli, ale jak na kraj pod zaborami sukces ogromny i bezsprzeczne osiągnięcie, jakiego nie udało się nikomu powtórzyć w sprzyjających warunkach przez lat kilkadziesiąt.

Tak więc zwolennicy i miłośnicy sztuki pisarskiej Słowackiego mogli obejrzeć siedem przedstawień jego dzieł. A ci, którym udało się wcisnąć do małej salki Teatru Miniatura uczestniczyli w sesji naukowej nt. "Słowacki we współczesnym teatrze polskim". Tu również warszawskie Muzeum Literatury urządziło bardzo interesującą wystawę - "Słowackiego godzina myśli". Natomiast gospodarz spotkań, zasłużony edytor świetnych opracowań teatralnych, wydał z tej okazji wprost znakomicie i wzorcowo zredagowaną przez Hannę Sarnecką-Partykową 100-stronicową broszurę na świetnym papierze, z licznymi reprodukcjami. Umieszczono w niej m.in. obszerną dokumentację przedstawień Słowackiego na scenach krakowskich w latach 1851-1979. Wielkie brawa! Jest to wydawnictwo bezcenne, szkoda tylko że tak wytrawną redaktorką nie można obdzielić choć paru jeszcze teatrów.

Zacząłem w tonie krzepiącym, jak na Nowy Rok przystało, lecz to październikowe wydarzenia krakowskie miało również i swoje ciemne strony. Nie sposób ich przemilczeć, wiążą się one bowiem z sytuacją ogólnoteatralną. Spośród siedmiu przedstawień aż trzy były autorstwa Skuszanki ("Lilla Weneda", "Mazepa", "Fantazy"), reżyserki od wielu lat szukającej własnego modelu inscenizacyjnego dla autora właśnie "Fantazego". Cztery pozostałe ("Kordian" Teatru Polskiego z Bydgoszczy, "Sen srebrny Salomei" Teatru Narodowego, "Horsztynski" Teatru Nowego z Warszawy i "Balladyna" z krakowskiej Bagateli) to przedstawienia stare (poza "Kordianem") i jedyne, jakie można było zaprosić do Krakowa z kilkudziesięciu polskich teatrów! Prawda jest dość okrutna. Słowackim nie interesuje się zbyt wielu twórczych reżyserów, jest właściwie rzadko grywany, a nowe inscenizacje nic, lub niewiele wnoszą do utrwalonego obrazu tego pisarza w teatrze. Miałem jeszcze nadzieję, że studenci Wydziału Reżyserii Dramatu krakowskiej PWST zaproponują jakieś nowe, a przynajmniej własne odczytanie postaci i dzieł Słowackiego. Tymczasem ich scenariusz "Wygnaniec - rzecz o Juliuszu Słowackim" (pomijam już realizację, niezbyt przecież szczęśliwą) odbierałem jak rzecz opracowaną przez staroświeckiego prof. Tretiaka. Czyżby autor "Balladyny" był już im zupełnie obcy? A może nikt ich nie potrafił zafascynować ironiczną i przekorną myślą pisarza, który zwłaszcza w swojej późnej twórczości zaskakuje trzeźwością ocen złożonych spraw Polski i Polaków. Trudno jednak dziwić się nieobecności jego myśli w polskim teatrze, skoro np. na scenach krakowskich w ostatnim 35-leciu zagrano jedynie dwa razy "Kordiana". (Teatr im. Słowackiego, insc. i reż. B. Dąbrowski - 1956 r.; Teatr Ludowy, insc. i reż. I. Babel - 1970 r.) A w Starym Teatrze na przestrzeni tak długiego przecież okresu wystawiono jedynie trzy jego sztuki ("Marię Stuart" reż. W. Ziembiński, 1948, "Zawiszę Czarnego", reż. J. Goliński, 1959 i "Fantazego", głośna inscenizacja Swinarskiego, 1967).

O ile wiem, istnieje projekt przekształcenia tego skromnie zapoczątkowanego w sensie odkryć i sukcesów inscenizacyjnych przeglądu w stałą imprezę, odbywającą się co dwa lata i poświęconą za każdym razem innemu dramaturgowi. Pomysł nader inspirujący. Oby tylko wybór padł na pisarza, którego przynajmniej kilku reżyserów potrafi interesująco odczytać, aktorzy zaś zdołają poprawnie zagrać.

2.

Zakończyłem relację o inicjatywie krakowskiej w tonie minorowym, bo grudniowe Warszawskie Spotkania Teatralne, jubileuszowe, już XV, nie dostarczyły materiału do zbyt optymistycznych prognoz dla polskiej klasyki na scenie. Wybór przedstawień okazał się na pewno trafny, choć zabrakło najciekawszego spektaklu roku 79, czyli "Vatzlava" Mrożka z łódzkiego Teatru Nowego. "Sen o bezgrzesznej" ze Starego Teatru w opracowaniu Jerzego Jarockiego i Józefa Opalskiego, w inscenizacji Jarockiego, "Nie-Boska komedia" w inscenizacji Jerzego Grzegorzewskiego, "Koczowisko" Tomasza Łubieńskiego w reżyserii Tadeusza Minca (obydwa przedstawienia z wrocławskiego Teatru Polskiego) i "Dziady" w inscenizacji Macieja Prusa z gdańskiego Teatru "Wybrzeże" - to spektakle, które, jak nigdy dotąd na WST, wyznaczyły ogromnie ciekawy zestaw tematów i problemów, określający rzeczywiste ambicje polskiego teatru. Wystąpienia Jarockiego i Grzegorzewskiego omawiałem szczegółowo na tym miejscu, trochę więc szerzej chciałbym napisać o "Dziadach" i "Koczowisku".

Maciej Prus arcydramat Mickiewicza potraktował jak nikt dotąd, ale też i tak, jakby go po raz pierwszy wprowadzał na polską scenę - nie licząc się z tradycją, ani też z doświadczeniami innych inscenizatorów. Stanął na pewno w rzędzie reżyserów, których ambicją było wystawienie całych "Dziadów". Z tym, że nie musiał pokonywać piekielnie trudnych problemów inscenizacyjnych w trakcie łączenia różnych przecież części, jak jego poprzednicy. Odwołał się po prostu do jednego scalającego pomysłu. Swoje "Dziady" rozegrał gdzieś na sybirskim etapie, w czasie postoju grupy zesłańców. W opuszczonej cerkwi-kaplicy zmęczona i wynędzniała gromada odgrywa obrzęd "Dziadów" (można go też traktować jako psychodramatyczne działanie). Pomysł ten właściwie nic odkrywczego nie wnosi do interpretacji dzieła Mickiewicza, jedynie ułatwia i to znacznie dość bezceremonialne skróty, skreślenia i kontaminacje sytuacji. Ten prawie trzygodzinny spektakl, grany bez przerwy, usiłuje pokazać "Dziady" jako sen-przypomnienie, w którym - pewnie pod wpływem bardzo konkretnej sytuacji - następuje niejako proces oczyszczenia świadomości zesłańców z romantycznej ideologii.

Gustaw-Konrad (Henryk Bista) w spektaklu tym jest zespolony z gromadą, to jej zbiorowa świadomość i solidarność określa jego wystąpienia, zmienia ich sens, takie znaczenie. Tak potraktowany Gustaw-Konrad budzi mnóstwo zastrzeżeń (pomijam tu sposób gry aktora, w wielu momentach nie do przyjęcia), bo przekształca się w zupełnie inną postać, daleką od pisarskiego zamierzenia. Oczywiście dla tych widzów, którzy chętnie akceptują reżyserskie zabiegi polemiczne wobec pisarza - gdańska inscenizacja może być nawet atrakcyjną próbą wyeliminowania z dzieła Mickiewicza romantycznego świata nadziemskiego na rzecz realistycznych związków, i motywacji. Tylko, ze ten świat u autora "Pana Tadeusza" pełni ogromnie pojemną rolę metafory, jest czynnikiem uniwersalizującym działania i postacie "Dziadów". Wyrzucić go łatwo, wystarczy sprawny ołówek reżysera, ale jakże wtedy dosłowne i ubogie myślowo jawią się takie "Dziady". W inscenizacji Prusa dotkliwie odczuwa się również skutki zabiegów reżyserskich polegających na zastąpieniu pisarskiej metody nazywania rzeczywistości wprost ("Salon warszawski", "Bal u Senatora" itd.) majakami sennymi, co zupełnie pozbawia taką wersję "Dziadów" wymowy i ostrości politycznej. A brak dobrze zagranych głównych ról podważa chyba skuteczność i sens koncepcji inscenizacyjnej.

Nie będę ukrywał, że spektakl Tadeusza Minca, wprowadzający w życie teatralne sztukę Łubieńskiego zaskoczył mnie niespotykaną wprost lojalnością wobec pisarza i rzemieślniczą pracowitością w budowaniu spektaklu z materii tekstu, która znakomicie nadaje się do reżyserskiego swawolenia. Tomasz Łubieński, autor "Zegarów" granych parę lat temu w Starym Teatrze, napisał rzecz o Mickiewiczu i o Polsce, nazywając ją nieoczekiwanie "Koczowisko". Utwór ten trudno nazwać właściwie sztuką, tak jest inny od tradycyjnie rozumianego utworu scenicznego. "Koczowisko" to jak gdyby zarejestrowane głosy, strzępy rozmów, myśli, krzyki, dźwięki, z których układa się przedziwna kompozycja. Foniczny zapis atmosfery obozu koło Burgas, gdzie przebywał Pułk Kozaków Otomańskich pod wodzą Michała Czajkowskiego, czyli słynnego Sadyka Paszy. W październiku 1855 roku odwiedził go Adam Mickiewicz, głoszący od czasów Legionu Polskiego ideę czynu zbrojnego. Wojna turecko-rosyjska ożywiła bowiem na nowo nadzieje Polaków. Wielu wydawało się, że z Turcji do ojczyzny będzie najbliżej. Mickiewicz zaangażował swój cały autorytet w tę ideę i jako jej orędownik zjawił się nad Morzem Czarnym. I ten moment Łubieński łowi swoim pisarskim mikrofonem. A taśma rejestruje z obiektywnym okrucieństwem gorzką prawdę sytuacji. Jest ona złożona i pokrętna, jak prawie zawsze, gdy idzie o sprawę Polski. W obozie utrzymuje dyscyplinę i miłość do ojczyzny wpaja tej nieprawdopodobnej zbieraninie ludzkiej major Kirkor ze słynną nachajką, zwaną kirkorówką. Obok ludzi szlachetnych, wyznawców idei, tkwią tu łajdacy i szubrawcy. Toczy się walka stronnictw politycznych, załatwia się nieczyste porachunki, a obóz to wielkie kłębowisko sprzecznych interesów i podejrzanych intryg.

Mickiewicz, czyli Mistrz (oglądałem w tej roli niedawno zmarłego Andrzeja Polkowskiego), natchniony apostoł wolności i niepodległości trafia do poszczególnych kręgów tego obozu-piekła. Oprowadza go Kirkor, a jego zwiedzanie obozu jest czytelną analogią do wędrówki Dantego i hrabiego Henryka w "Nie-Boskiej komedii". Jest tu również gdzieś głęboko ukryty dramat prostej marsy żołnierskiej, zagubionej, zdeprawowanej, otumanionej zmieniającymi się komendami, coraz to innymi hasłami, jak ten stary Wiarus, który "wrogie orły salutuje", bo już w końcu nie wie komu służy i za kogo się bije... Nie darmo spośród tego zgiełku wybijają się wątpiące, to znów natarczywe głosy - "bić się czy nie bić". Zjawiają się również jakże polskie pytania. Za kogo się bić - to te klasowe - i z kim się sprzymierzyć, by uzyskać niepodległość - a więc te rozpaczliwe lub pełne nadziei, powtarzane przez wszystkie lata długiej drogi do niepodległości... Młody oficer-żurnalista, Rawski w rozmowie z Mistrzem będzie tę dwuznaczną sytuację jeszcze bardziej jątrzył, prowokował. "Na przykład nie wypada śpiewać o naszym królu Warneńczyku". Bo bił Turków, obecnych

aliantów...

Reżyser z tego fonicznego zapisu zbudował świetny scenariusz teatralny, wprowadził doń przejrzystą akcję, obrysował wyraziście postacie i pozostał wierny pisarskiej ideologii. Nie rezygnując z elementów widowiskowych (scenografia Urszuli Kenar) stworzył kilka przynajmniej efektownych scen. Perfidnie dowcipne wprowadzenie do obozu Mistrza z całym kozackim ceremoniałem, scena rozmowy Rawskiego z Mickiewiczem, śmierć Kirkora przeszytego strzałami jak św. Sebastian. Lecz ani na moment nie zapomniał, że mają one jak najdoskonalej obsługiwać pisarskie zamierzenia. Świetnie poprowadził również dwie role spektaklu. Pomógł zbudować ciekawą kreację młodemu aktorowi, Bogusławowi Lindzie, każąc mu wypowiedzieć anonimowo wygłaszane słowa "bić się czy nie bić", czym jeszcze bardziej uwyraźnił postać Rawskiego, inteligenta wkręconego w dziwną przygodę, który nie potrafi się wywikłać z dwuznacznej sytuacji. Jest jej ofiarą, ale i również człowiekiem rozdartym pomiędzy ideą a dbałością o własne interesy i całość skóry; niezbyt przekonany o sensie tego całego przedsięwzięcia, umiejący rzeźwo patrzeć i kalkulować, Kirkor Ferdynanda Matysika chyba najlepsza rola spektaklu. Okrutny oprawca i równocześnie męczennik sprawy, której dalej nie chce podtrzymywać biciem i strachem, bo zbrzydła mu podwójna prawda. Musi więc zgiąć z wyroku Sadyka Paszy.

Minc stworzył bardzo mądry spektakl, choć na pewno trudny w odbiorze mimo wielu wysiłków, aby materiał literacki Łubieńskiego nabrał czytelnej wyrazistości, a nie stracił nic ze swej ironicznej przekory i prowokował pytaniami, które wciąż bolą i jarzą. Bo nie łatwo na nie odpowiedzieć.

Zacząłem na krakowską ratę, wypada więc dośpiewać o nowościach spod Wawelu. Pierwsze dwie ze Starego Teatru. I znów Jerzy Grzegorzewski - po pamiętnym "Weselu" - zbulwersował publiczność, podzielił recenzentów. Atakowałem go, że wypisuje na afiszu i w programie nazwisko autora sztuki, która staje się później pretekstem do bardzo osobistych wypowiedzi, co jest nielojalne wobec widzów. Tym razem zostałem usatysfakcjonowany. Na afiszu wydrukowano "Dziesięć portretów z czajką w tle według Czechowa". Każdego, kto chce ten spektakl obejrzeć i czerpać zeń jakąś przyjemność, zachęcam do przeczytania "Czajki". Bez lektury szkoda się do teatru wybierać, gdyż reżyser w swoich poszukiwaniach poszedł chyba jeszcze dalej niż w "Nie-Boskiej komedii".

Grzegorzewskiego bowiem nie interesuje granie sztuki Czechowa, lecz nader pasjonuje to wszystko, co ten pisarz ma do powiedzenia o człowieku, psychologii, świecie i kondycji ludzkiej. Buduje więc dziesięć portretów ludzi, którzy są niby razem, coś ich łączy, a przecież już dawno nie potrafią się porozumieć. Każdy z nich gra jakieś strzępy ze swojego życia, wszystko się rwie, zaciera, gubi... I taki jest spektakl Grzegorzewskiego, który wraz z aktorami gra nie sztukę Czechowa, lecz jej klimat, swoje przeżycia, emocje i wrażenia z lektury. Mimo dobrej obsady (m.in. Teresa Budzisz-Krzyżanowska, Anna Polony, Anna Dymna, Roman Stankiewicz, Jerzy Stuhr) nie sposób tu mówić o rolach, bo przecież w tego typu teatrze aktor jedynie współtworzy nastroje, napięcia. Rezygnując z budowania pełnych charakterów, odsłania zaledwie część swojej osobowości. A i to zależy od sytuacji, w jakiej umieści go reżyser. W swoim teatrze. Teatrze, który nie jest aż tak niezależny i własny, by mógł przestać pasożytować na dobrej literaturze.

Tymczasem Agnieszka Holland, gwiazda reżyserska młodej nowej fali filmowej, zaskoczyła wyborem sztuki. "Dla miłego grosza" Apolla Korzeniowskiego (ojca Josepha Conrada) co pewien czas wraca na afisz. Ma kilka niezłych ról - i temat nie do pogardzenia. Mówi o oportunizmie, przystosowywaniu się do twardych praw rzeczywistości, piętnuje tych, których ideałem i celem stało się robienie pieniędzy. Reżyserka, aby powiedzieć sporo gorzkich prawd o naszej współczesności, w "Aktorach prowincjonalnych" odwołała się do "Wyzwolenia" Wyspiańskiego. W teatrze sięgnięcie po Korzeniowskiego na wiele się nie zdało. Dla kilku aluzji i paru nabierających aktualności wypowiedzi trzeba dwie godziny przesiedzieć na nudnawym przedstawieniu, nie najlepiej granym, mimo że błyszczącym od nazwisk. A więc Wiktor Sadecki, Jerzy Trela, Jerzy Radziwiłowicz i Tadeusz Huk, tak udany bohater filmowej wypowiedzi reżyserki. Niełatwo jest naciskać gardło klasykom, by oskarżali rzeczywistość, którą przeżywamy. Na tego rodzaju wystąpieniu mści się bezlitośnie brak literatury.

Łatwiej jest klasyków mobilizować do uświetniania uroczystości. Znakomicie wykorzystał tę prawidłowość Henryk Giżycki, nowy dyrektor Teatru Ludowego w Nowej Hucie. 21 grudnia wystąpił po krakowsku, w dawnym stylu, kiedy to teatry pamiętały o rocznicach i kalendarzu. Na swoją inaugurację wyreżyserował "Betleem polskie" Lucjana Rydla, kiedyś tak popularne widowisko bożonarodzeniowe, grane przez znakomitych aktorów Od Solskiego do Jaracza. Napisane w 1904 roku, jest bardzo krakowskie i narodowe, bo przecież do Betlejem spieszą z ukłonem i życzeniami polscy królowie, konfederat barski, kosynier, legionista Dąbrowskiego, ułan 1831 roku i powstaniec 1863. A mówią o Polsce z taką zadzierzystością i kawalerską fantazją, że publiczność nowohucka kwituje ich oracje potężnymi brawami. Skorzystam i ja z tej okazji. Gdzieś na końcu korowodu, nie tak wprawdzie jak oni wystrojony i bez ich fantazji złożę serdeczne życzenia Noworoczne ludziom teatru (wybaczcie błędy krytykowi!) i Czytelnikom "Przekroju Teatralnego".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji