W Norwegii z warszawskim Peer Gyntem
Przedmiotem szczególnego zainteresowania turystów przybywających do Oslo są muzea utrwalające tradycje Norwegi jako kraju wielkich żeglarzy. Pierwsze z nich to Muzeum Wikingów: mają w nim schronienie sławne łodzie z X wieku naszej ery, "Gokstad", "Oseberg", "Tune". W drugim znalazł się statek polarny "Fram"; ten został zbudowany dla ekspedycji Nansena (1839-96), udającej się na Biegun Północny, służył Amundsenowi w czasie wyprawy (1910-12) na Biegun Południowy. Trzecie to Muzeum Kon-Tiki - tu głównym eksponatem jest nie mniej niż poprzednio wymienione głośny: tratwa Thora Heyerdahla, na której w 1947 roku przepłynął 8000 km na Pacyfiku.
Szanujący się turysta po muzeach zwiedza w Oslo parki. Jeden z nich, park Frogner, zwany także parkiem Vigelanda, jest w skali europejskiej czymś zupełnie niezwykłym. Trudno słowami dać jakiekolwiek wyobrażenie tej monumentalnej galerii rzeźb, wkomponowanych w plener, stanowiących dzieło niemal połowy życia rzeźbiarza, Gustawa Vigelanda (1869-1943). Obejmuje ona 150 postaci i grup z kamienia, żelaza i brązu. Przedstawia ludzkość w przekroju pokoleniowym: dzieci, dorastające dziewczyny i chłopców, kobiety i mężczyzn w różnym wieku - osobno, parami, grupami jakby rodzinnymi. Nagie postacie tworzą szpaler w alei, która prowadzi do gigantycznej fontanny i dalej do 17-metrowego granitowego obelisku - bryły skłębionych, pnących się ku górze ciał. Obelisk otacza 36 par postaci, symbolizujących różne fazy życia ludzkiego i różne stany ludzkich uczuć. Młody Vigeland studiował między innymi w Paryżu, gdzie zetknął się z twórczością Rodina. Szkoła ta pozostawiła wyraźny ślad w dziele norweskiego rzeźbiarza.
Inny park - ośrodek kultury i sztuki Hovikodden, nad brzegami fiordu, paręnaście kilometrów od centrum Oslo. Ośrodek powstał dzięki fundacji Sonji Henie i jej męża Nielsa Onstada. Znakomita łyżwiarka i gwiazda filmowa pozostawiła swemu miastu także kolekcję obrazów współczesnych. W nowocześnie wyposażonym budynku urządzane są wystawy, odbywają się wykłady i różne imprezy artystyczne. Ambicją ośrodka jest popieranie szeroko rozumianych poszukiwań zarówno w sztuce, jak w literaturze. Tu w Hovikodden, w amfiteatrze na wolnym powietrzu wystąpił po raz pierwszy w czasie pobytu w Norwegii warszawski teatr Ateneum.
W "Peer Gyncie" Ibsena przyroda odgrywa wielką rolę, a kontakt człowieka z przyrodą ma sens głęboko dramatyczny. Twórcy warszawskiego przedstawienia obawiając się fałszu malowanej dekoracji pokazali "Peer Gynta" na surowym tle biało-czarnego, potraktowanego malarsko, horyzontu (scenograf Wojciech Krakowski). W Hovikodden zagrał autentyczny pejzaż, aktorzy znaleźli się nagle w dekoracji żywej. Co ciekawe, w tych warunkach także sprawdziła się koncepcja Macieja Prusa, który obszerny poemat dramatyczny Ibsena zsyntetyzował, przekształcając go w moralitet ponadczasowy i ponadnarodowy, przedstawiający dążenie człowieka do odkrycia i potwierdzenia swego "ja".
Gazeta "Dagbladet" opisywała pierwszą rozmowę z polskimi aktorami i reżyserem w Oslo pod datą 4 czerwca 1971: "Boimy się grać "Peer Gynta" w Norwegii" - mówili Polacy. - "Gramy na pustej scenie, dekorację tworzy tylko kilka kamieni. (...) Nie mogliśmy zabierać ich z Warszawy, toteż kamieni będziemy szukać tutaj...". Norweskie kamienie, po których miał się toczyć wózek ciągnięty przez Peera nabrały symbolicznego znaczenia - zbliżały jak gdyby polską inscenizację do widzów w rodzinnym kraju Ibsena. Po występach w Hovikodden dziennik "Aftenposten" pisał: "Kto chce opracować genialny dramat, ten sam musi być genialny. Polak Maciej Prus, który zaprezentował nam swoją wersję "Peer Gynta" na scenie plenerowej w Hovikodden jest genialnym inscenizatorem. Geniuszowi towarzyszy często przymiot skromności. Ten reżyser nie odtwarza Ibsena, ale go wyjaśnia, odkrywa. Maciej Prus dał nam żywego dramaturga. Z dużym rozeznaniem zagłębił się w przebogate dzieło i wydobył na światło dzienne jego istotny nerw. Ibsen nazywał "Peer Gynta" dramatem do czytania. Maciej Prus zrobił z niego dramat sceniczny. (...) Nie można zrozumieć ani słowa, bo sztuka grana jest po polsku, a jednak rozumie się wszystko. Tak! Rozumie się lepiej, niż gdyby grano ją po norwesku i w tradycyjny sposób, Roman Wilhelmi jako Peer Gynt i Barbara Rachwalska jako jego matka Aasa dostarczyli nam niezapomnianych wrażeń".
W tym samym czasie, kiedy zespół Ateneum przeżywał w Oslo emocje pierwszego zetknięcia z nieznaną publicznością, Chór Chłopięcy Stefana Stuligrosza z Poznania miał już za sobą koncerty w Bergen - które było głównym celem wyprawy i dla teatrów, i dla zespołów muzycznych - oraz w paru pobliskich miejscowościach, a na międzynarodowym Festiwalu Bergeńskim startowała grupa Breakoutów z Włodzimierzem Nahornym w programie zatytułowanym "Warszawa East/Bergen West". Bergen, studwudziestotysięczne miasto portowe i uniwersyteckie na fiordach, konkurujące ze stolicą zachodnionorweskie centrum życia naukowego i artystycznego, w tym roku po raz dziewiętnasty było miejscem międzynarodowych spotkań festiwalowych. Dla Polaków, którzy po raz pierwszy zaznaczyli swój w nich udział w sposób tak wszechstronny, okazało się przede wszystkim bardzo gościnnym gospodarzem.
Z Oslo do Bergen pociągiem jedzie się osiem godzin. Trasa licząca 472 km przecina w poprzek niemal całą południową część Norwegii. Te 472 km to nie kończące się pasmo widoków, to - jak ładnie powiedziano w przeznaczonym dla turystów prospekcie - wspaniały film, który przyroda norweska ofiarowuje patrzącym przez okno wagonu. Bez wspierania się podręcznikiem geografii obserwator może wyróżnić w pejzażu trzy wyraźne strefy. Bezpośrednio za Oslo teren jest łagodnie górzysty, jedzie się wzdłuż gęstych lasów i wąskich na ogół jezior. Mniej więcej w połowie drogi pociąg zaczyna piąć się w górę. Krajobraz staje się coraz bardziej dziki, sprawia wrażenie, jakby od czasu spłynięcia lodowców nie uległ żadnym zmianom. Nie dlatego zresztą, że w śniegu są i wierzchołki gór, i cała równina, którą przecina pociąg, ale dlatego, że nie odczuwa się tu obecności człowieka. Spod warstwy śniegu czasem wydobywa się strumień wody, biją wodospady. Woda odsłania ziemię - jak w przekroju widać pod warstwą śniegu warstwę brunatnej, jałowej ziemi, na której nic nie będzie mogło wyrosnąć. W pobliżu Finse, około 300 km za Oslo z okien wagonu widać najwyższy szczyt tej trasy Taugevatn (1301 m). Nie wysokość jest jednak ważna, a oddalenie na północ. Położenie w połączeniu z wysokością decyduje o tym, że panują tu wieczne śniegi. Dla komunikacji kolejowej śnieg stanowi poważny problem. Aby zapewnić regularne kursowanie pociągów w ciągu całego roku, trzeba budować i konserwować drewniane pochyłe palisady, a miejscami całe drewniane tunele, które chronią wagony przed lawinami. Takie palisady są bardzo charakterystycznym elementem krajobrazu. Na ostatnim odcinku trasy pociąg jedzie w dół, ku morzu. Robi się zielono, zaczynają się fiordy. Szyny biegną wzdłuż fiordu, co chwila wpadając w tunele. Na całej trasie tuneli jest około 200. Tu jednak, w pobliżu Bergen namnożyło się ich wyjątkowo dużo. Są wykute w skałach, które szeregiem stoją po obu brzegach fiordu. Najdłuższy tunel ma prawie 8 km. Ten kończy się bardzo blisko Bergen.
Linia kolejowa Oslo - Bergen została otwarta w roku 1909, za panowania króla Haakona VII, w trzy lata po śmierci Henryka Ibsena i w dwa lata po śmierci Edwarda Griega. Fakt ten ma sens trochę symboliczny - obaj wielcy twórcy odeszli, zanim Bergen, z którym byli związani w sposób szczególny, zostało połączone z resztą kraju w sposób regularny i nieromantyczny. Grieg spędził w Bergen dużą część swego życia. Mieszkał w odległości kilkunastu kilometrów od portu, w górach, nad brzegiem fiordu. Jego dom i posiadłość Troldhaugen są dziś obiektem muzealnym. W salonie domu Griega odbywają się koncerty kameralne dla zgromadzonej wewnątrz i na zewnątrz, w ogrodzie, publiczności. Ibsen z Bergen pochodził, a ściślej, wywodziła się stąd jego rodzina. Przez kilka lat pracował jako dramaturg w teatrze, odgrywającym rolę pierwszej narodowej sceny w Norwegii.
Tu właśnie, na tej scenie miał się znaleźć w ostatnich dwóch dniach festiwalu "Peer Gynt" z Warszawy. Zespół przyleciał z Oslo samolotem. Po występach na wolnym powietrzu aktorzy obawiali się trochę o swoje gardła. Mimo sukcesu w Hovikodden i entuzjastycznych recenzji przywiezionych ze stolicy, zdaje się, mieli tremę. W Bergen oczekiwano ich z nieprzeciętnym zainteresowaniem. W dyrekcji i skromnym biurze prasowym festiwalu wyczuwało się nastrój podniecenia. Prosto z lotniska kierownictwo teatru przywieziono na spotkanie z przedstawicielami miejscowej prasy, którzy zadawali sporo pytań na temat adaptacji "Peer Gynta", tradycji ibsenowskiej w Polsce, miejsca Ibsena we współczesnym repertuarze.
Następnego dnia odbyło się w Teatrze Narodowym pierwsze przedstawienie Ateneum. Jeśli chodzi o publiczność było wiadomo że: nie można liczyć na Polonię, która dopisała w Oslo, a której w Bergen brak; można liczyć na kontakt z widzami norweskimi, którzy poemat Ibsena znają niemal na pamięć; nie można liczyć na turystów - cudzoziemców. Aktorzy warszawscy robili wszystko, by ich słowa miały kształt i barwę, inaczej mówiąc, robili wszystko, by tekst wygrać i plastyką ruchu wyrazić jego znaczenie. Reakcja widowni była zaskakująco prawidłowa, wydawało się, że publiczność doskonale rozumie każdą kwestię. Reakcja miała charakter także emocjonalny. Siedząca obok mnie starsza pani ocierała łzy, kiedy w finale biała Solwejga (Anna Seniuk) wzięła w opiekuńcze ramiona skruszonego Peera. A nie była wyjątkiem. Po przedstawieniu zespołowi urządzono owację.
Jej echa znalazły się w prasie: "Nasz własny Peer Gynt, wszystkim dobrze znany, stanowiący cząstkę najgłębszej naszej jaźni, nagle zmienił wygląd, stanął przed nami prawie nagi, pozbawiony narodowego stroju, tylko biało-czarny... - pisał recenzent "Morgenavisen". - Nazwisko Romana Wilhelmiego - po roli jaką stworzył - musimy w Norwegii zapamiętać...". Po drugim przedstawieniu przemówił ze sceny przedstawiciel zespołu Teatru Narodowego w Bergen, Einar Vaardal-Lunde: "W imieniu kierownictwa Festiwalu w Bergen pragnę podziękować wam za wspaniale przedstawienie, jakim nas obdarzyliście. Dzisiejszy wieczór kończy Festiwal w Bergen 1971. Dla mnie najbardziej interesującym spotkaniem i największym przeżyciem tego festiwalu był występ Waszego teatru. Wielkie to ryzyko przyjechać z Polski do Norwegii, z Warszawy do Bergen, z najbardziej norweską sztuką, jaka kiedykolwiek istniała do kraju, którego publiczność oglądała "Peer Gynta" na scenach wiele razy i zna na pamięć niemal każde słowo tego dramatu. Jesteśmy Wam niezmiernie wdzięczni, że mieliście odwagę podjąć to ryzyko. I oto zetknęliśmy się dziś z "Peer Gyntem", którego, jak nam się wydawało, znaliśmy od dawna, a zobaczyliśmy "Peera" zupełnie nowego, zaskakującego, innego niż ten, którego przywykliśmy widywać na naszych scenach. Nasunęła mi się nawet myśl: Dlaczego tej znakomitej sztuki nie przetłumaczono jeszcze na norweski? (...)"
"Daliście nam dzisiejszego wieczoru przedstawienie, którego nigdy nie zapomnimy. Nauczyliście nas, że stary Henryk Ibsen nie jest poetą jednoznacznym, że można go interpretować na różne sposoby. Pokazaliście nam interpretację nową i wspaniałą".
W takiej sytuacji można było z czystym sumieniem cieszyć się urokami Bergen. Włóczyć wąziutkimi, pnącymi pod górę, starymi drewnianymi uliczkami, oglądać wspaniałe okazy morskiej fauny w słynnym Akwarium, spacerować po ruchliwym porcie i znajdującym się w jego pobliżu targu, na którym sprzedaje się ryby, skóry renów, kwiaty i owoce. Można było zawędrować między stare, murowane i drewniane domki nabrzeża Bryggen i trafić w podwórkach na plenerowy teatrzyk zwany Bryggeteatret, któremu za dekorację służą ściany tych starych domów. I wreszcie można było wjechać zębatą kolejką na szczyt jednego z otaczających Bergen wzgórz, będących oczywiście idealnym "punktem widokowym", i spojrzeć z góry na miasto, odnaleźć trasy codziennych wędrówek, wypatrzeć związane z festiwalem miejsca.
Miejsc spotkań festiwalowych jest bowiem w Bergen sporo. To nie tylko gmach teatru i budynek z wielką salą koncertową Konsertpaleet, to także stare kościoły, XVIII-wieczna budowla Haakonshallen, w której odbywały się uroczystości dworskie, wspomniany Bryggeteatret i kino noszące imię skrzypka Ole Bulla. W sali kina "Ole Bull" występował w tym samym czasie, co Ateneum, jeszcze jeden teatr z Warszawy - teatr lalek "Guliwer" z baletem Ludomira Różyckiego "Pan Twardowski". W ten sposób, jeśli tak można powiedzieć, zostały obsadzone przez nasze reprezentacje wszystkie konkurencje Festiwalu. A kiedy dzieci norweskie z otwartymi buziami oglądały krakowskiego lajkonika, a co odważniejsze próbowały piać na widok imponującego, kolorowego koguta, można było stwierdzić, że nietrudno nawiązać bezpośrednie kontakty, nawet przy pomocy utworów o charakterze tak bardzo narodowym, jak "Pan Twardowski". Nie mówiąc już o "Peer Gyncie".