Artykuły

Misterium narodowe

W zrujnowanym kościele Guślarz (Andrzej Szaciłło) zaczyna obrzęd dziadów. Na chórze dwóch mężczyzn gra w karty, reagują ironicznie na poczynania uczestników obrzędu. Stopniowo okazują zaciekawienie, przerażenie, w końcu udziela im się trans gromady. Pojawiają się widma.

Tak zaczynają się "Dziady" w reżyserii Prusa. Napięcie obejmuje widownię w scenie z widmem pana. Zdaje się wiać mrozem, kiedy nagle w górnym otwartym oknie pojawia się postać potępieńca. Dziewczyna, która dotąd jak medium posłuszne wyższym rozkazom, z twarzą zastygłą, nieobecną - pozornie bez celu - składała, marszczyła koc, wstaje nagle. Młoda adeptka studia, Lidia Janus zaczyna grać Sowę z obrzędu dziadów, zwinięty koc staje się dzieckiem. Zaczyna grać to za mało powiedziane. Sądzę, że mamy tu do czynienia z fenomenem talentu, także dyscypliny i zaangażowania w sprawę spektaklu. Tak zagrana scena zmienia emocjonalny klimat, niszczy ochronną otoczkę obojętności widza.

Dźwięk przelewanej wody (ta, która grała Sowę omywa twarz, jakby w geście oczyszczenia) stanowi nieoczekiwane tło - wzmagając niesamowitość sceny - dialogu Gustawa (Henryk Bista) z Księdzem (Edward Ożana). To rozmowa z "Dziadów" części IV.

Bowiem Maciej Prus ukazuje nam trzy godziny z życia Gustawa-Konrada ("Wybiło dwie godziny: miłości, rozpaczy. A teraz następuje godzina przestrogi"). Ukazuje nam je bez zwykłej, teatralnej przerwy, najwyraźniej próbując zmienić czas teatralny w nasz czas rzeczywisty. I sądzę, że mu się to udaje.

Ten zamysł był w ogóle możliwy dzięki aktorstwu Henryka Bisty, obsadzonemu w roli Gustawa-Konrada dość niespodziewanie; i raz jeszcze - zupełnie nowymi środkami - tworzącego kreację wstrząsającą. Znajduje zresztą ta decyzja obsadowa wyjaśnienie w koncepcji całości przedstawienia... Nie o logikę jednak, nawet artystyczną, tu chodzi. Przede wszystkim Bista ma tyle siły psychicznej i skupienia, że zdolny jest narzucić widzom przekonanie o charyzmacie postaci. O jej niezwykłości i przywództwie musi być przekonana widownia, bo jest o tym przekonana społeczność na scenie; Polacy zgromadzeni na etapie. W drodze na Sybir, wspominający, majaczący; poprzez męczeństwo wysublimowani do stanu patriotycznej ekstazy. I w tym stanie odprawiający misterium narodowe. To wspomnienie, zaklęcia, msza i sąd. Sprawa o Polskę, kiedy to natchniony poeta może wadzić się z Bogiem. I wierzy mu gromada. Wierzy mu także widownia...

Tak pomyślane "Dziady" łączą składniki pozornie antynomiczne. To, co jednostkowe (los, miłość Gustawa), z tym, co ogólnonarodowe. Szaleństwo wielkiej poezji, jej spór o Polskę i mistyczną wiarę w odkupienie narodu - z wewnętrzną logiką i spójnością.

Przedstawienie tak pomyślane tłumaczy się jako misterium narodowe - i osiąga taką rangę. Końcowa scena jest tak nieoczekiwana, ma taką siłę artystyczną i emocjonalną, że wszelkie frazesy o końcu, który wieńczy dzieło bledną.

Otwierają się wrota, wchodzą żołnierze, rozdzielają uczestników misterium, pędzą ich w dalszą drogę. Tak rozdzieleni, Gustaw-Konrad i Ksiądz Piotr (Andrzej Blumenfeld) nie mogą dopowiedzieć sobie wszystkiego.

A przez otwarte wrota wciąż wdziera się, wpełza miękkimi, kłębiącymi się zwałami mgła śniegu.

Wrażenie wymykające się opisowi. Sadziłam, że najwłaściwsze, najbardziej godziwe, byłoby rozejście się w milczeniu.

Nie będzie profanacją spojrzeć na "Dziady" w Teatrze "Wybrzeże" także jako na spektakl teatralny, gdzie nie wszystkie sprawy dopracowano do końca.

Przede wszystkim rozczarowuje muzyka Jerzego Satanowskiego. Jego dotychczasowe dokonania, takie jak muzyka do "Operetki" Gombrowicza w Słupsku, "Bazylissy Teofanu" Micińskiego w Teatrze "Wybrzeże", kazały wierzyć, że z okazji "Dziadów" stworzy muzykę prawdziwie przejmującą, współtworzącą spektakl. Tak się jednak nie stało; Satanowski nie wyszedł tu poza oczywistą ilustracyjność. Natomiast kilka najistotniejszych momentów przedstawienia, finał - obywają się ciszą.

Pozostaje też sprawa rozwiązania - nie kłócącego się z koncepcją całości - scen takich jak z "Dziadów" części III; "Widzenie senatora", "Salon warszawski", "Pan senator". W scenach z Senatorem (Zenon Burzyński) bierze udział Rolisonowa (Halina Słojewska) - jedna z gromady idących na zesłanie. To samo Ksiądz Piotr, reszta jednak postaci - przywołanych, przypomnianych (?) przez zebranych - zjawia się najwyraźniej jako postacie z innego świata, co podkreślają żałobne kostiumy. Tak właśnie, jako upiorny teatr - na chórze - zagrany jest "Salon warszawski". Reszta jednak osób planu rzeczywistego nie tylko ze zgrozą obserwuje widowisko z dołu, ale i mówi niektóre kwestie końcowe z "Salonu" (wyrażające potępienie).

Największe jednak wątpliwości musi budzić kwestia planów akcji. Otóż wydawało się, że dla świata nierzeczywistego, przywoływanego zastrzeżony jest chór (choć już wcześniej zrobiono tu wyłom, oto Zofia Walkiewicz jako Dziewczyna zjawia się między uczestnikami obrzędu dziadów) - tymczasem w sekwencjach z Senatorem następuje przemieszanie planów. Zesłańcy zajmują miejsca na chórze, stamtąd Sobolewski (Jerzy Gorzko) wyciąga ręce do Rolisonowej, jakby chcąc ją uratować z koszmaru wspomnień. Tymczasem przestrzeń na dole opanowuje żałobnie ubrane - napiętnowane śmiercią, lub piekłem(?) - otoczenie Senatora. Niekonsekwencja, wynikająca zapewne ze zbyt skąpego miejsca na chórze...

Niestety, trzeba jeszcze powiedzieć o rozbijaniu nastroju misterium; nastroju milczącego uczestnictwa widzów, niedostrzegalnego dla pogrążonych w obrzędzie artystów. Tego rodzaju więź zostaje zakłócona przez tyrady kierowane wprost do widowni. Misterium "Dziadów" powinno poruszać głębsze sfery świadomości niż te, do których dociera teatr publicystyczny.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji