Artykuły

Do teatru i do rzeźni

"Boguduchawinni" w reż. Krzysztofa Galosa w Teatrze im. Siemaszkowej w Rzeszowie. Pisze Tomasz A. Żak.

Przedstawienie "Boguduchawinni" nie serwuje nam kolejnej laurki kompradorskiego kapitalizmu, gdzie bieda jest winą biednego, a brak skrupułów, to tylko konwencja biznesowa. Spektakli tzw. zaangazowanych, które zajmują się zastępczymi tematami, czyli - jak to się niegdyś mawiało - "dupą Maryny", wyprodukowano w Polsce w ostatnich latach dziesiątki.

Na początku były zaskoczenia. Ale zanim o nich napiszę, to najpierw fabuła. Na jakimś ekskluzywnym leśnym osiedlu z rezydencjami żyje sobie para (dodajmy: heteroseksualna) w tzw. średnim wieku. Jest pięknie, bawią się sobą, otoczeniem i nicnierobieniem. Pojawia się druga para (jak wyżej - heteroseksualna). To sąsiedzi, którzy z butelką wina przyszli się zapoznać. On - żwawy emeryt, ona - kilkadziesiąt lat młodsza studentka. Pary szybko łapią ten sam rytm imprezowy i towarzyski. "Pękają" kolejne flaszki wina i w tej grillowej atmosferze wszystkiego jest dużo oprócz treści. Tę lekkość bytu zakłóca pojawienie się Filipa - syna mężczyzny z pierwszej pary. To typowy przykład dziecka autystycznego, choć mamy do czynienia z 30-letnim facetem. Jest z nim "coś nie tak". Nie pasuje do grilla, ale raczej nie dlatego, że jest po jakimś szpitalnym leczeniu. W efekcie mamy zderzenia sytuacyjne, w których "fajni" ludzie zdejmują wobec siebie maski. Pod nim jest bardzo dużo brudu. Kluczową dla fabuły spektaklu "Boguduchawinni" (świetny tytuł!) jest odkrycie, że mamy do czynienia z ludźmi unurzanymi w poprzednim totalitarnym systemie, a może i w dzisiejszych grach służb specjalnych. Nie dziwi więc w tej sytuacji fakt zabicia naruszającego status quo Filipa. I jeszcze bardziej nie dziwi (tak właśnie definiuje dzisiejszość ten spektakl), że jest tak, jakby Filipa nigdy nie było. I jak w amerykańskich thryllierach: After three monaths, dwa sąsiedzie małżeństwa spotykają się na kolejnej radosnej imprezie.

A teraz już czas na moje zaskoczenia. Najpierw było pierwsze. Że ktoś na instytucjonalnej scenie chce mówić o Polsce tu i teraz. Że "podnosi rękę" na "święte krowy" transformacji przeżuwające swój deal w jakieś "Zatoce Czerwonych Świń". Że ten Deal, który można obejrzeć w Rzeszowie u "Siemaszkowej" jest immanentnie powiązany z "policjami - tajnymi, widnymi i dwupłciowymi", jak pisał Norwid, a my to dziś zwiemy po prostu "służbami".

Potem było zaskoczenie drugie.

Chodzi o konstrukcję scenariusza, o proporcje tego, co podmiotowe do dekorum. Owo dekorum, forma, dominuje i przytłacza, a nawet męczy, bo jest przewidywalna, jak właśnie impreza przy grillu. I właśnie to "męczenie" publiczności ma swój sens, bo oddaje dokładnie pakiet wartości i konwencji, jakimi posługuje się demokratyczny elektorat (jak to się dzisiaj mówi: lemingi), bez którego ignorancji i labilności nie powstałaby żadna "zatoka" i żadne osiedla, gdzie nikt nie może kupić domu "okazyjnie".

Czyli teatr "na poważnie", czyli "Boguduchawinni" nie serwują nam kolejnej laurki kompradorskiego kapitalizmu, gdzie bieda jest winą biednego, a brak skrupułów, to tylko konwencja biznesowa. Spektakli, które zajmują się zastępczymi tematami, czyli - jak to się niegdyś mawiało - "dupą Maryny", wyprodukowano w Polsce w ostatnich latach dziesiątki. A w Rzeszowie Adam Słowik, autor scenariusza, zaskakuje nas "sztuką o porządnych ludziach", których buzie i rewersy patrzą na nas z okładek kolejnych kolorowych mutacji drukowanych "pudelków", eksponowanych na witrynach saloników prasowych. Pan Adam z miasta Łodzi pochodzi, a więc z tej "Ziemi obiecanej", gdzie każdy człowiek sukcesu musiał mieć krew na rękach, co Wajda pokazał w filmie nawet lepiej niż Reymont w swej powieści. Ludzi sukcesu mijamy też dzisiaj na ulicach polskich miast. Czasami tylko landszaft sytych emerytów zasłoni jakaś plenerowa wystawa ze zdjęciami ofiar tzw. minionego systemu.

Reasumując merytoryczną (treściową) odsłonę rzeszowskiej premiery, należy zauważyć, iż najważniejsze jest tutaj to, co buzuje "między wierszami". Owo niedopowiedzenie, które przecież jest też obecne w naszych codziennych żywotach, tutaj zostało niejako zatrzymane w kadrze. Dzięki temu możemy zobaczyć, co jest po drugiej stronie lustra polskiej. transformacji, a nie jest to miły obrazek.

Za odsłonę formalną spektaklu odpowiada najpierw reżyser Krzysztof Galos, a zaraz potem piątka aktorów kreujących ten dramat. Tutaj zaskoczeń nie było. Może tylko światła. Rzadka to w dzisiejszym teatrze sztuka, aby używać światła, jako części przekazu, a tego właśnie spróbowano. Wracając do aktorów i reżysera: to, że nie było zaskoczeń, to nic złego. Rzecz poukładana jest jak należy i nie schodzi poniżej rzetelnej roboty warsztatowej. Widz nie męczy się oglądaniem teatralnej fastrygi i dopowiadaniem sobie tego, co nie zrobiono lub zrobione źle na scenie. Czymś niedobrym jest może tylko ta łatwość aktorskich przerysowań, popadania w groteskę, co ewidentnie osłabia scenariuszową intencję "grania" tym, co niedopowiedziane. Mimo tego zastrzeżenia, główni bohaterowie są wiarygodni. Nieco inaczej wypada ocenić w tym kontekście postać Filipa (Mariusz Mikoś), który chyba "nie trafił" środkami w ducha swego bohatera. Świetna jest natomiast Beata Zarembianka w roli Elżbiety Raczek. Przykładowo - jej reakcja "chciałabym, ale nie wypada" na zaloty męża Zbyszka (Robert Chodur) jest - nomen omen - paluszki lizać. Druga z pań - Katarzyna Bieniek, w roli bardo młodej żony zdecydowanie starszego męża (Marek Urbański) chyba trochę zbyt powierzchownie pokazuje swoje zniewolenie tym związkiem. Podobnie niedopowiedzianą jest "makiaweliczność" jej męża Wiktora Orłowskiego. Na przykład w scenie, w której "po pijaku" obnaża przeszłość swego sąsiada Zbyszka. A tenże Zbyszek dość groteskowo (właśnie!) i przez to zdecydowanie nieprzekonywująco "przeżywa" pod kocem traumę związaną z brudami w życiorysie.

To jednak szczegóły. Ważne, ale nie decydujące o pozytywnym zaskoczeniu możliwością spotkania z dobrym teatrem. A jeżeli do tego dodać jeszcze dobrą muzykę (jest jej sporo) i oryginalnie pomyślane taneczne przerywniki i puenty, to możemy bez wahania polecić ten spektakl każdemu. I jako relaks wieczorny w teatrze i jako zaczyn naprawdę poważnego myślenia o tym, co jest poza teatrem.

Post Scriptum. Spektaklowi towarzyszy specjalnie wydany folder, w którym intryguje wybór fragmentów z expose premierów III RP, dodatkowo ilustrowany montażami z wizerunkiem polskiego orła w koronie. Ikonografia z orłami jest intrygująca, choć mam wrażenie, że bardziej efekciarska niż adekwatna merytorycznie. Większą wątpliwość budzi ów wybór cytatów z pięknymi deklaracjami i politycznymi obietnicami. Z takiego zabiegu edytorskiego, który trudno nie kojarzyć z dramatem Adama Słowika, wynikałoby , że cały ten areopag jest "be". Że wszyscy po równo odpowiadają za te "zatoki świń" i tuszowane śmierci jakichś Filipów. Że nikt nie ma racji, a my (wyborcy, widzowie) jesteśmy tylko przedmiotami w kolejnych rozdaniach i na nic wpływu nie mamy. I z taką tezą, wynikającą z tego wydawnictwa, nie sposób się zgodzić. Bo czy naprawdę jesteśmy tylko "stadem baranów" lub owcami prowadzonymi do rzeźni? Czy autorzy tego folderu i spektaklu także siebie takimi widzą?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji