Artykuły

Głos z widowni: "Dziady"

Dziwnym zbiegiem okoliczności (choć jest w tym pewna prawidłowość) tuż przed premierą "Dziadów" w Teatrze "Wybrzeże" wracałam zatłoczonym pociągiem po odbyciu w odległym mieście zaduszkowego misterium. Miałam jeszcze pod powiekami obraz poświaty, która o zmroku otaczała cmentarz, migotanie świeczek i snujących się cieni. W przedziale drugiej klasy spotkali się przypadkowi ludzie, którzy podobnie jak ja odbywali podróż by uczcić pamięć swych zmarłych. Tak się złożyło, że wśród podróżnych znalazła się Amerykanka polskiego pochodzenia. Opowiedziała ona jak to jadąc pierwszy raz do kraju przez Europę, zdrzemnęła się i nagle usłyszała nad swoją głową,te słowa: "Dzień dobry państwu, jesteśmy na ziemi polskiej!". Formułkę taką wypowiedział kolejarz (w polskim mundurze!) a ona o mało nie rzuciła mu się na szyję. Rozczuleni tą opowieścią rodacy w pociągu, od słowa do słowa, rozpoczęli swoje drugie misterium - misterium opowieści, wspomnień, sporów na temat współczesności. Widziałam z jak napiętą uwagą ta Polka urodzona i wychowana na obczyźnie śledzi tok rozmowy i jak na jej twarzy maluje się coraz głębsze... niezrozumienie. Dla kogoś z zewnątrz bowiem, obdarzonego nawet dobrą wolą jest i będzie niepojęte to, z czego my się śmiejemy, co nas boli, co budzi sprzeciw - cała nasza mentalność, pełna paradoksów, a przecież posiadająca swoje uzasadnienie w tradycji, historii, wspólnocie losu ludzi żyjących tu, na tej ziemi.

Siedząc na sali Teatru "Wybrzeże" w czasie przedstawienia - misterium "Dziadów" doznawałam podobnego uczucia. Dramat ten pisany w różnych miejscach i różnym czasie, nie po kolei, pozbawiony kanonów obowiązujących utwór dramatyczny, mimo że dotyczył innych realiów, innej rzeczywistości w dziejach narodu, jest tak bardzo nasz, własny, zrozumiały nie przez "szkiełko i oko" czyli uczone komentarze, którymi obrósł w swych dziejach, ale właśnie przez wspólne "czucie" zakodowane w narodowej podświadomości.

Jest w nim wszystko co można określić "korzeniami" tejże podświadomości, a więc pierwiastek ludowej obrzędowości, pierwiastek historyczny, los jednostkowy spleciony mocno z losem zbiorowości, czyli to co subiektywne i obiektywne, jak również pierwiastek uniwersalny zawarty w pointach obrzędu "Dziadów".

To wszystko, choć przetworzone już, i odległe w czasie, ma w sobie jednak coś z misterium dla wtajemniczonych właśnie, bo nie jestem pewna, czy ktoś z zewnątrz, podobnie jak ta Polka-cudzoziemka z przedziału, mógłby zrozumieć "Dziady" w taki sposób jak my je rozumiemy.

Dlatego nie mam zamiaru spierać się z reżyserem (Maciej Prus) o to czy słusznie postąpił łącząc wszystkie części "Dziadów" w jedną całość, wbrew uświęconym przez teatr tradycjom.

Ryzyko inscenizacji, która trwa bez przerwy bite trzy godziny polega nie na tym, że można reżyserowi zarzucić "szarganie świętości". W końcu sam Mickiewicz jako poeta romantyk, był wrogiem klasycznej harmonii, umiaru, szacunku dla tego co raz skończone, spointowane i zamknięte w kształcie doskonałym a więc nienaruszalnym. Dowolność inscenizacji jest w zgodzie z duchem epoki w jakiej tworzył poeta.

Ryzyko polega na tym tylko, że trzygodzinny spektakl może znużyć widownię.

Maciej Prus miał jednak co najmniej dwa, a nawet trzy atuty, które pozwalały mu sądzić, że uniknie tego ryzyka. Pierwszy - to tekst. Okazuje się, że można do Mickiewicza długo nie wracać, by mimo to słuchać go z tak samo napiętą uwagą. Słowo w "Dziadach" zachowuje wciąż świeżość i moc wynikającą z wielkiego talentu. Mickiewiczowskiego tekstu słucha się jak dobrej muzyki.

Drugim atutem tego spektaklu jest pomysł inscenizacyjny. Połączenie poszczególnych części, dwa plany na scenie uzyskane dzięki scenografii (aut. Sławomir Dębosz) pozwalają zachować zwartość między poszczególnymi scenami. Ich wzajemne przenikanie zgodne jest z logiką poetyki romantycznej, z procesem wewnętrznych przemian osobowości Gustawa-Konrada.

Dzięki temu przenikaniu dramat uzyskuje też jedność stylistyczną. Sceny realistyczne stają się mniej realne, sceny misteryjne zyskują walor realizmu. Projekcje przeżyć wewnętrznych nakładają się na warstwę realistyczną dramatu. W ten sposób to co widzimy i co czujemy, podobnie jak we śnie, łączy się w spójną całość prawdy psychologicznej, dotyczącej zarówno jednostki czyli Gustawa-Konrada, jak i zbiorowości - narodu.

Trzeci atut w takiej koncepcji to aktorstwo. Najtrudniejsza rola przypadła w udziale aktorowi kreującemu postać Gustawa-Konrada (Henryk Bista), choć nie należy mu współczuć, a raczej zazdrościć. "Wielka improwizacja" to tekst, który podobnie jak monolog Hamleta kusi aktorów by się z nim zmierzyć. Jest on tym dla aktora czym dla operowego solisty górne "C".

Henryk Bista pokonał ten próg zwycięsko, choć moim zdaniem, jego aktorstwo było nierówne. Zdecydowanie bardziej mi się podobał jako Konrad niż jako Gustaw w części czwartej, gdy niezbyt przekonująco odtworzył cierpienia odrzuconego kochanka. W tej scenie był zbyt "aktorski". Tak naprawdę zaimponował mi jednak dopiero wtedy gdy od monologu przeszedł do sceny egzorcyzmów. Przeistoczenie to wystawia najlepsze świadectwo jego aktorskim możliwościom. Zresztą w tej scenie tworzyli zgrany duet z księdzem Piotrem (Andrzej Blumenfeld). Obaj byli bezbłędni w ruchu scenicznym, panowali nad widownią całkowicie, jak to się dzieje wówczas, gdy ucho ni oko nie łowi żadnego fałszywego tonu i gestu ze sceny.

Podziwiam też słuchaczy studium aktorskiego, którzy przez cały czas trwali na scenie, starając się wypełnić ją swoją obecnością, nawet wówczas, gdy aktorzy grali partie solowe.

Z aktorów podobał mi się również senator Nowosilcow (Zenon Burzyński) choć już w scenie balu zaczęłam odczuwać znużenie. Mimo wielu istotnych atutów bowiem nie udało się reżyserowi do końca utrzymać napięcia.

Mam trochę żalu do autora muzyki (Jeny Satanowski). Atut tła muzycznego, które często może wesprzeć aktorów, gdy oni już tracą szansę na "podgrzanie" widowni, nie został w pełni wykorzystany. Być może "oszczędność" taka wynika z zamysłu reżyserskiego, który miał ambicję udźwignąć potężny gmach spektaklu jedynie środkami czysto teatralnymi.

Warto jednak czasem zrezygnować z ambicji na rzecz widza. Można było przewidzieć bowiem, że w tej koncepcji inscenizacyjnej obowiązuje pewna symetria. Po apogeum jakim jest na pewno monolog Konrada, druga część spektaklu już staje się przyciężka, by aktorzy mogli udźwignąć i to "skrzydło" konstrukcji.

Spektakl wpadał powoli w "przechył" z chwilą gdy zabrakło Konrada, którego aktorskie zmęczenie było i czysto ludzkim zmęczeniem. Widz w tym momencie też trochę oklapł i to należało przewidzieć. Mimo wszystko warto było wytrwać do końca. Gdańskie "Dziady" zapiszą się na pewno w historii Teatru "Wybrzeże" jako pozycja znacząca, jako propozycja, otwierająca być może drogę innym "śmiałkom", którzy z tego utworu potrafią wydobyć nowe tony.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji