Artykuły

"Łajza" i niewiele więcej

"Łajza - Miscenium rockowe" w reż. Artura Żymełki w Teatrze Muzycznym w Łodzi. Pisze Sandra Kmieciak w Teatraliach.

Teatr Muzyczny w Łodzi postanowił wykonać ukłon w stronę młodszej publiczności, która dotychczas towarzysząc rodzicom, przysypiała na musicalach i operetkach. Do współpracy zaproszono znany i lubiany zespół rockowy, skrzypka o niebanalnej estetyce oraz tancerzy z popularnego studia tańca. Efektem tego miał być spektakl o charakterze opery rockowej, innowacyjny i trafiający w gusta młodych widzów. Niestety, uznano, że młodzieży można sprzedać teatr klasy B, ubrany w koszulkę zespołu, którego chętnie słuchają.

Tak surowa ocena "Łajzy" jest podyktowana głównie słabą jakością przedstawienia jako spójnej całości. Powodem do radości jest fakt, że na łódzkiej scenie wreszcie zagościł inny niż musical, operetka czy balet rodzaj widowiska. Świadczy to o otwartości umysłów dyrekcji Teatru Muzycznego i dobrze wróży na przyszłość. Jednak nie dajmy się omamić powtarzanym jak mantra hasłom o nowości i szczególnej innowacyjności tego przedsięwzięcia. Po pierwsze, tradycja wystawiania oper rockowych w Polsce jest dość długa, sięga 1971 roku i nagrania przez Niebiesko-Czarnych longplaya "Naga". Po drugie, debiut nie daje przyzwolenia na powierzchowne potraktowanie, w myśl zasady "za pierwszym razem może nie wyjść idealnie". A takie niestety były moje odczucia, gdy siedziałam na widowni Teatru Muzycznego i obserwowałam co dzieje się na scenie.

Najlepiej wypadli Normalsi. Zagrali oni dobry, ciekawie zaaranżowany koncert, na który złożyło się około dwudziestu utworów pochodzących z trzech studyjnych krążków zespołu. Wśród nich tytułowa "Łajza", a także "Juda", "Drabina" czy "Patologia". Nie zabrakło oczywiście bisów i potrójnego wykonania szlagieru Nie ma mowy. Normalsi, chociaż sprawiali wrażenie nieco przerażonych nową sytuacją, jako gwiazdy odnaleźli się w niej najlepiej. Trudno bowiem nie uznać ich za główny punkt programu, wystarczyło już we foyer spojrzeć na podekscytowaną młodzież w glanach i koszulkach z logo grupy, aby wiedzieć, na co czeka i kogo najbardziej chce ujrzeć na scenie. Zdawał się umykać im fakt, że zaraz odbędzie się spektakl teatralny, a nie koncert na którym będą mogli rzucić się do pogo i wraz ze swoimi idolami śpiewać teksty utworów. Właściwie, takie nastawienie do "Łajzy" było szansą na pozytywny odbiór przedstawienia.

Najwyraźniej, nie tylko młodzi ludzie na widowni zapomnieli, że są w teatrze, a nie w klubie muzycznym, przydarzyło się to także akustykowi. Siedząc w centrum sali miałam problemy ze zrozumieniem poszczególnych słów, muzyka często zagłuszała wokalistę, a nawet gdy ten milczał, była zwyczajnie za głośna. Nie wykorzystano akustyki sali Teatru Muzycznego, która pozwala na znacznie lepszą jakość odsłuchu.

Należy pochwalić muzykę Michała Jelonka. Pomiędzy rockowe utwory Normalsów wplatane są skrzypcowe aranżacje kompozycji Jana Sebastiana Bacha. Tej pięknej muzyce w choreografii towarzyszyły elementy klasycznego baletu. Niestety choreografia sprawia wrażenie tworzonej na kilka dni przed premierą, układanej w pośpiechu. Jest nierówna, jej poszczególne elementy są niedbale połączone ze sobą, nie wspominając o diametralnie różnych poziomach umiejętności tancerzy Teatru Muzycznego i FNF Dance Studio. Spośród młodych tancerzy na szczególną uwagę zasługuje tylko trio: Adam Beta, Radosław Maurer i Alan Piotrowski. Układy taneczne w ich wykonaniu są wyjątkowo płynne, zsynchronizowane, zdają się być naznaczone indywidualnym stylem i własnymi pomysłami, nie są wyłącznie spełnieniem rozkazów choreografa. A temu zdawało się czasami brakować pomysłów i uciekał się do sprawdzonego chwytu epatowania seksualnością i tancerkami w obcisłych strojach. O ile w niektórych przypadkach, np. scena z kobietami na Wschodniej, jest to do zaakceptowania i zdaje się mieć swoje uzasadnienie w idei spektaklu, o tyle momentami zadawałam sobie w myślach pytanie "po co?". Scena z policjantką wchodzącą w dość intymne relacje z więźniem, zdaje się być zupełnie pozbawiona głębszego sensu, poza zaspokojeniem fantazji widzów obrazkiem rodem z filmów dla dorosłych.

Dobrze, że przedstawienie pozbawione jest spójnej fabuły, przynajmniej nie można jej już bardziej rozbić. "Łajza" nie jest typową historią składającą się z początku, środka i zakończenia, opowiadającą o losach konkretnego bohatera. Jest to raczej uniwersalna przypowieść o współczesnym świecie jaki znają ci, którzy nie mieli w życiu zbyt wiele szczęścia. Świecie pełnym zła, przemocy, nałogów, w którym niezwykle trudno jest znaleźć kogoś, kogo można pokochać i przez kogo zostanie się zaakceptowanym i zrozumianym. Jest to swego rodzaju świeckie misterium, stworzone na kształt średniowiecznych dramatów religijnych przedstawiających sceny z życia świętych. Twórcy spektaklu dokonali zatem sprytnego zabiegu - świętych zamienili na męczenników ze Wschodniej (dla niewtajemniczonych - ulica w Łodzi o wątpliwej reputacji, na której lepiej nie pokazywać się po zmroku, a także w biały dzień dobrze jest mieć się na baczności). Zamiast stawiania mansjonów na scenie i grania symultanicznego, rozczłonkowano fabułę na pojedyncze obrazki, które zebrane w całość składają się na swoisty moralitet. Zamiast nazwać ten spektakl chociażby misterium rockowym (chociaż nie rozumiem, dlaczego nie można użyć sprawdzonej nazwy rock-opery), określili go "miscenium rockowym" i postanowili sprzedać widzom jako świeży, autorski pomysł. Nie widzę w przypadku "Łajzy" szczególnej potrzeby mnożenia nomenklatury, ale widocznie twórcy spektaklu uznali, że istniejąca nie wystarczy do określenia ich dzieła.

Nie jestem zwolenniczką wyłącznie czystej klasyki w teatrze muzycznym, typowego baletu, opery, musicalu. Lubię taniec współczesny, uwielbiam oglądać ciekawe choreografie, które łączą klasykę z nowoczesnością. Jednak stawiam im jeden warunek - muszą być naprawdę na wysokim poziomie, który nie zdemaskuje banału czy braku dostatecznych umiejętności. W Łajzie zabrakło pomysłu na to jak ciekawie spleść w całość muzykę rockową Normalsów z baletem i tańcem nowoczesnym. Dodatkowo na tyle silnie akcentowano udział zespołu rockowego w przedsięwzięciu, że można było zapomnieć, że jest to tylko jeden z elementów tworzących dzieło sceniczne. Ale cel został osiągnięty - młodzi ludzie przyszli do teatru, zobaczyli swój ulubiony zespół i wyszli zachwyceni, natomiast starsi widzowie przekonali się, że Teatr Muzyczny to nie tylko "Skrzypek na dachu" i "Wesoła wdówka". Żałuję jednak, że nie dowiedzieli się tego, oglądając spektakl wykonany z większym zaangażowaniem i dbałością o szczegóły.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji