Artykuły

Zaczynam łapać oddech

- Dziś marzy mi się, żeby Och-Teatr był pierwszym teatrem komediowym w Polsce. Chcemy iść w śmiech, z pełną odpowiedzialnością za ten śmiech, tyle że sfera komedii w polskim teatrze, zwłaszcza groteski, farsy, tragifarsy, jest uważana za coś gorszej kategorii - mówi MARIA SEWERYN, aktorka, dyrektorka Och-Teatru w Warszawie.

Praca często pochłania bez reszty, zwłaszcza gdy zawodowe obowiązki są pasją. Na szczęście każde doświadczenie i nabywana wiedza z czasem pozwalają nabrać dystansu, spojrzeć na sprawy pilne i pilniejsze chłodnym okiem, a na sytuacje kryzysowe reagować spokojem. Wtedy można oddzielić kreską życie prywatne od zawodowego i zachować równowagę, a w efekcie mieć poczucie spełnienia we wszystkich rolach i z przekonaniem wypowiedzieć: "Jest dobrze".

Wielu absolwentów szkół aktorskich latami czeka na debiut i cieszy się nawet z epizodu, będącego szansą na bycie zauważonym. Pani zagrała w "Kolejności uczuć", mając 17 lat, i od razu zyskała popularność. To przesądziło o wyborze zawodu aktora i egzaminie na Akademię Teatralną?

- Nie tyle popularność, ale fakt, że praca na planie po prostu mi się spodobała. Praca przy filmie dla zupełnie nieświadomej 17-latki, która nic nie umie była czymś absolutnie niezwykłym. Podobało mi się dosłownie wszystko. W sumie granie najmniej (śmiech). Byłam zafascynowana procesem tworzenia filmu. Lubiłam trzymać blendę, kiedy kręciliśmy małe plany drugą kamerą, a po zdjęciach chodzić do montażowni i obserwować kolejne etapy pracy nad ostatecznym obrazem.

Chyba nie bez znaczenia jest też fakt, że wzrastała Pani w aktorskiej rodzinie?

- Myślę, że akurat to jest przy wyborze zawodu zupełnie niedecydujące. Wiele dzieci pochodzących z rodzin artystycznych nie wybiera tego zawodu. Rzeczywiście powszechnie uważa się, że wybór drogi zawodowej jest wtedy naturalny, ale u mnie chyba było wręcz odwrotnie. Jako córka Krystyny Jandy i Andrzeja Seweryna od dziecka byłam pytana, czy zostanę aktorką, ale sama nigdy o tym nie myślałam. Tak naprawdę to przypadek zadecydował o tym, że poszłam w tym kierunku.

Ma Pani poczucie, że los Pani sprzyja, czy o osiągnięciach zadecydowały talent i praca?

- Myślę, że o istnieniu w tym zawodzie i życiu z niego decyduje przede wszystkim ciężka praca. To ona prowadzi do poczucia sensu, którego nabiera się wraz z dorastaniem i stawaniem się coraz bardziej świadomym człowiekiem. Żeby być aktorem, trzeba mieć poczucie sensu i pewną naiwność, bo prawda jest taka. że to jeden z najgłupszych zawodów, jakie znam. Jednocześnie praca - codzienne granie, wychodzenie na scenę, zajmowanie się człowiekiem i wgryzanie się w emocje - daje w tym zawodzie przyjemność wprost nie do opisania. Aktor ciągle poszukuje głębi, sensu życia, a to zarówno duży wysiłek, jak i wielka frajda.

Nazwisko postrzegała Pani, zwłaszcza w początkach pracy w zawodzie, jako ciężar czy błogosławieństwo?

- Wciąż się nad tym zastanawiam. Uprawiam ten zawód kilkanaście lat i na początku rzeczywiście czułam ciężar moich rodziców, bo wciąż przy mnie o nich mówiono i nie było mi łatwo funkcjonować w oderwaniu od nich.

Wiedziałam, że kiedy wychodzę na scenę, jestem postrzegana przez ich pryzmat. Dlatego pierwotnie naturalnym odruchem wydawało mi się obranie przeciwnego kierunku niż oni. To był nie tyle bunt, ile wewnętrzna potrzeba poszukania własnej sfery artystycznej, która moich rodziców na pewno nie obejmuje. Dlatego zaczęłam robić offowy teatr awangardowy. W 1999 roku zrobiłam z kolegami "Shopping & Fucking" - pierwszą sztukę brutalistów w Polsce. Teraz jest tego na pęczki, ale mnie to już zupełnie nie interesuje. Jednak w tamtym okresie, gdy szukałam niezależnych środowisk artystycznych, odnalazłam się w nich i dziś wspominam ten epizod z dużym sentymentem. Grając w piwnicach, w garażach, nabrałam poczucia, kim jestem i o co mi tak naprawdę chodzi. Wtedy po raz pierwszy poczułam się na tyle pewnie, że pozwoliłam sobie nazwać siebie aktorką. Wcześniej dawałam sobie czas, żeby na to zapracować, bo miałam świadomość, jak wymagająca jest droga do zawodowstwa.

W końcu nadszedł czas na wyjście z piwnicy?

- Na szczęście spotkałam Annę Augustynowicz, która zabrała mnie do Szczecina. Praca z nią była dla mnie dużym przełomem. Uświadomiła mi technikę, różne aspekty warsztatu i to, kim się jest na scenie. Na kolejnym etapie mojej drogi spotkałam moją mamę, która od lat obserwowała mój rozwój zawodowy, aż zobaczyła w mojej pracy sens i uznała, że sama ma mi coś do przekazania. Wiedziałyśmy, że w państwowym teatrze wspólny projekt nie przejdzie z uwagi na posądzenia o rodzinne koligacje, więc znalazłyśmy sponsora i zrobiłyśmy "Opowiadania zebrane", które wystawiłyśmy blisko 100 razy w całej Polsce. To była świetna szkoła zawodu, a zarazem spotkanie, dzięki któremu zrozumiałyśmy, że wspólna praca sprawia nam przyjemność.

I to był początek wspólnej drogi, która trwa do dziś...

- Kiedy moja mama zdecydowała się stworzyć z Edwardem Kłosińskim, jej mężem, Polonię, tego samego dnia zadzwonili do mnie z pytaniem, czy wchodzę w to. Potrzebowałam chwili do namysłu, czy będę w stanie to unieść, bo po offowych doświadczeniach miałam świadomość, co to znaczy porywać się na tworzenie teatru prywatnego. Ostatecznie się zgodziłam, chociaż z perspektywy stwierdzam, że - mimo tych wątpliwości - tak naprawdę nie miałam bladego pojęcia, co mnie czeka. Na szczęście się nie przestraszyłam, bo to był wspaniały wybór.

Którego dziś mamy efekty.

- Wyszłam z założenia, że jeśli w Warszawie ma powstać prywatny teatr i to ma działać, to nikt nie zrobi tego lepiej niż moja mama. Nie miałam wątpliwości, że to dobry pomysł.

Nie unika Pani wspólnych projektów z rodzicami, przeciwnie - mam wrażenie, że lubi Pani pracować zarówno z Andrzejem Sewerynem, jak i Krystyną Jandę. Nie ma poczucia presji i strachu przed porównaniami?

- Już się tym nie zajmuję. Jestem ukształtowaną aktorką i gram dobre role. Niezależnie od tego, czy moja gra się komuś podoba czy nie. W tym momencie mam poczucie spełnienia i sensu.

W kontekście dzieci znanych osób często mówi się o życiu w cieniu rodziców. W przypadku córki tak uznanych twórców i wielkich osobowości to raczej życie w blasku. Rodzice byli dla Pani inspiracją i wzorem w wymiarze artystycznym?

- Oczywiście. Byłam w różnych środowiskach teatralnych i po całej drodze, jaką przeszłam, najlepiej rozumiem się z moimi rodzicami. Mamy podobny gust, temperamenty i uwielbiamy pracować.

Geny zrobiły swoje?

- Na pewno, ich siła jest nie do przecenienia. W rodzinie pewne rzeczy są naturalne. Łączy nas nie tylko rozumienie sztuki, ale też chęć do pracy i zaangażowanie w proces twórczy.

Kto jeszcze jest dla Pani mistrzem w obranym zawodzie?

- W 1998 roku stawiałam na indywidualizm, po czym złapałam swój rytm, poczułam indywidualność i spotkałam mistrza - Annę Augustynowicz, a z czasem innych reżyserów, a także aktorów, z którymi pracowałam. Dziś mam przekonanie, że na pewnym etapie mistrzowie są bardzo potrzebni. Na pewno mistrzami są też moi rodzice. Myślę, że nie tylko dla mnie. Najgorsze jest, że ci mistrzowie odchodzą.

Ale wiele po sobie zostawiają...

- To prawda, chociaż akurat w sferze teatru trudno mówić o tym. że ktoś coś po sobie pozostawia. Spektakl trwa tyle, ile trwa w głowach ludzi, którzy go widzieli. Potem umiera. Można spektakl zarejestrować, ale to już nie to samo, bo nie o to chodzi w teatrze.

Praktycznie od podstaw stworzyła Pani młody warszawski Och-teatr. Jaki miała Pani pomysł, by miejsce po kinie Ochota zamienić w żywą przestrzeń kulturalną, rozpoznawalną i dobrze kojarzoną?

- Och-teatr kończy właśnie w styczniu trzy lata. Myślę, że potrzebowaliśmy tego czasu, żeby wyklarować sobie pewną wizję tego teatru. Och-teatr jest owocem wyhodowanym na sukcesie teatru Polonia, co trochę komplikuje sprawę. Na początku wydawało nam się, że możemy stworzyć miejsce niezwykle aktualne, a przez to nieznośne i wyraziste, ale życie jest nieprzewidywalne. Okazało się, że miejsce definiują ludzie i czasy. Och-teatr zawsze będzie wyrażał nasz gust, nasze potrzeby i to, o czym chcemy porozmawiać z widzami, ale po trzech latach nasza wizja przestrzeni kulturalnej, jaką chcemy zaproponować publiczności, bardzo się wyklarowała. Dziś marzy mi się, żeby Och-teatr był pierwszym teatrem komediowym w Polsce. Chcemy iść w śmiech, z pełną odpowiedzialnością za ten śmiech, tyle że sfera komedii w polskim teatrze, zwłaszcza groteski, farsy, tragifarsy, jest uważana za coś gorszej kategorii. Jednocześnie może to wynikać z tego, że poziom komedii w Polsce nie jest najlepszy, a wydaje mi się, że my możemy to zmienić. Kiedy niedawno stanęłam przed wyzwaniem zagrania w "Mayday", bardzo się bałam, bo nie wiedziałam, co to znaczy grać w farsie. Okazało się, że to niesamowita radocha i postanowiłam dzielić się z ludźmi tą przyjemnością. Poza tym Och-teatr jest mocną, uznaną już sceną muzyczną, na której odbywa się sporo niezwykłych koncertów. Mam też nadzieję, że wkrótce rozkręci się offowa. kameralna scena Och Cafe Teatr, gdzie będziemy zapraszać widzów na przedsięwzięcia kabaretowe lub bardziej ryzykowne.

To trochę taki powrót do teatru w piwnicy?

- Po prostu mam nadzieję, że są jeszcze młodzi ludzie, którzy mówiąc, że mają pomysł, nie pytają jednocześnie, ile za to dostaną. Jeżeli tacy są i będą mówić do rzeczy, na pewno znajdą miejsce w Och Cafe Teatr. Ale przede wszystkim chcemy dać ludziom śmiech.

Czy to znaczy, że skoro ma być lekko i przyjemnie, z repertuaru Och-teatru znikną sztuki poruszające tematy społecznie ważne, budzące emocje, a niekiedy kontrowersyjne, jak "Darkroom", "Miss HIV", "Metoda"?

- Nie. Jedno nie wyklucza drugiego. Gramy np. tragifarsę "Pocztówki z Europy", która bawi, ale jednocześnie daje do myślenia i niesamowicie wzrusza. Ludzie płaczą po tym spektaklu, zaraz po tym, jak śmiali się przez dwie godziny. To nie jest takie oczywiste. Do tematu komedii podchodzi się w Polsce bardzo stereotypowo. Oczywiście, ma być lekko i przyjemnie, bo ludzie tego potrzebują - dlatego jest "Mayday", a wkrótce będzie "Mayday2", ale nasze teatry są dwa i o ile w Ochu będzie można się śmiać do rozpuku, o tyle w Polonii będzie miejsce na teksty nieco poważniejsze w swej wymowie, jak choćby przepiękny tekst "Konstelacje" o światach równoległych, na jaki się ostatnio natknęłam.

Satysfakcja z grania i tak skutecznego budowania instytucji kultury jest porównywalna?

- Na pewno w obu sferach jest pasja, natomiast trudno mi poprowadzić granicę. Kiedy prowadzi się teatr, decyduje o repertuarze, a potem w wybranych sztukach się gra, to nie do końca oddziela się aktorstwo i zarządzanie. Nawet wybór repertuaru jest dla mnie twórczością. Emocje na scenie są oczywiście inne niż te, które towarzyszą mi za kulisami, w biurze, ale satysfakcja z efektu jest ogromna na każdej z tych płaszczyzn.

Na obecnym etapie powoli nabieram dystansu. Od dwóch lat pracuję nad tym, żeby wyrównać proporcje między pracą a całą resztą, moim "ja" nie związanym z teatrem, ale przede wszystkim z moim domem i moimi dziećmi.

Z racji zarządzania teatrem zapewne nie uniknie się patrzenia na sztukę przez pryzmat pieniędzy. Wyobrażam sobie, że finanse są w świetle prywatnej sceny największym zmartwieniem, bo frekwencja jest niewystarczającym źródłem dochodów?

- Oczywiście, to największy problem prywatnych teatrów. Co jakiś czas możemy startować z innymi teatrami do dofinansowania produkcji. To niezwykle pomocne wsparcie, dzięki któremu tworzymy spektakl, ale żeby go potem grać, opłacić budynek, zapłacić aktorom itd. musimy na tym spektaklu zarabiać. Żyjemy tylko i wyłącznie z biletów. Mamy dwóch sponsorów, ale ich pomoc to kropla w morzu wydatków, a nie jesteśmy firmą, która może gromadzić stale wzrastający kapitał. Nasze pieniądze zależą od frekwencji, a ta jest nieprzewidywalna, dlatego nazywam naszą działalność całkowicie utopijną. Takie też są prawa działalności w ramach fundacji, a nie spółki z ograniczoną odpowiedzialnością.

Mówi się o kryzysie gospodarczym i złej kondycji gospodarki. A jak jest z kondycją kultury? Ludzie cały czas są spragnieni chleba i igrzysk, czy w obecnej sytuacji sztuka schodzi na dalszy plan?

- Niewątpliwie sytuacja ekonomiczna odbija się na frekwencji. Mam nadzieję, że sztuka nie schodzi dla ludzi na dalszy plan, niemniej od półtora roku obserwujemy wyraźny spadek we frekwencji. I dotyczy to sytuacji we wszystkich teatrach. Nasze sceny i tak radzą sobie świetnie.

Repertuar komediowy, na który teraz chce Pani stawiać, jest również sposobem na przyciągnięcie szerszej publiczności?

- Oczywiście też. Trzy lata istnienia Och-teatru są jednocześnie latami mojej nauki. Dziś wyciągam wnioski. Jeżeli na sali jest 450 miejsc, to jakoś trzeba je zapełnić. Dobór repertuaru jest kwestią znajomości publiczności i wyczucia, które przychodzi z czasem. Prowadzenie teatru wymaga ogromnej intuicji. To sprawy trudne do definiowania i nazywania po imieniu. Wciąż trzeba zadawać sobie pytanie, czego ludzie potrzebują i czy na pewno będą chcieli porozmawiać o tym, o czym my chcemy, zwłaszcza że ta rozmowa trwa co wieczór. Moim zdaniem nie ma nic bardziej czystego niż teatr, bo to właśnie spotkanie żywych ludzi, którzy mają coś do opowiedzenia, z żywymi ludźmi, którzy chcą być świadkami fantastycznej opowieści. I trzeba to zrobić jak najlepiej, bo ludzie nie są głupi. Mam wrażenie, że największy błąd wielu twórców teatru polega na tym, że nie mają szacunku dla publiczności, którą uważają za głupszą od siebie. Tradycją stały się letnie spektakle plenerowe, kiedy Och-teatr wychodzi na ulicę, a aktorzy schodzą ze sceny do ludzi.

Czy inaczej gra się dla publiczności często przypadkowej, przechodniów, których przyciągnie hasło "wstęp wolny" albo zamieszanie w centrum stolicy?

- Jest inny kontekst, ale do grania podchodzę tak samo, niezależnie od sytuacji. Uwielbiam grać dla ludzi na pi. Konstytucji i przed Och-teatrem. właśnie dlatego, że ta publiczność jest wtedy bardzo różna. O tym, kto jest widzem, decyduje wówczas przypadek. Są ludzie, którzy w życiu nie byli w teatrze, są tacy, których nie stać na bilet, niekiedy miłośnicy i znawcy teatru, którzy przyjechali z daleka, żeby zobaczyć sztukę na ulicy. Ta różnorodność jest niezwykle ciekawa. Zresztą przecież teatr wywodzi się też z jarmarku. Przebić się przez tłum i skupić na sobie uwagę w miejskim zgiełku jest totalnym wyzwaniem, ale okazuje się, że jest możliwe. Proszę sobie wyobrazić, że pamiętam takie chwile, kiedy na pl. Konstytucji było cicho, nie licząc głosu aktorki wygłaszającej monolog. O 17.00 w dzień powszedni. Niesamowite wrażenie.

Mówi się, że umiejętności aktora najlepiej weryfikuje scena. Dla Pani była surowym sędzią?

- Bardzo.

A jak ważny jest głos publiczności i krytyki?

- Na początku było to niezwykle trudne. Czytałam na swój temat różne recenzje, łącznie z opiniami, że w ogóle nie powinnam wychodzić na scenę. Krytyka jest dla aktora, szczególnie młodego, naprawdę bolesna. Naturalne, ludzkie emocje przysłaniają świadomość, że to jedynie głos jednej osoby, a nie ogółu. Dziś, po latach grania i czytania recenzji, zrozumiałam, że w Polsce krytyka prowadzi własną, sobie tylko znaną politykę, która niewiele ma wspólnego ze spektaklem, co ja nie do końca pojmuję. Przestałam się zajmować i przejmować krytyką, bo mam wrażenie, że, myśląc o teatrze, myślę o zupełnie innym miejscu niż autorzy recenzji. Ponieważ nie widzę wspólnej płaszczyzny porozumienia, przestał mnie interesować głos krytyki. Chyba chodzi nam o coś zupełnie innego.

"Lubię scenę. Jest o tyle prawdziwsza od życia" - to cytat z Wilde'a. A za co Pani najbardziej lubi scenę?

- To trudne pytanie, ale w moim przypadku regułą jest, że zawsze przed spektaklem czuję się gorzej niż po nim. Dużo gram i wyjście na scenę jest dla mnie poniekąd rytualnym zakończeniem dnia. Kiedy mam przerwę, niemal fizycznie mi tego brakuje. Podchodzę do teatru bardzo egoistycznie, jest mi najzwyczajniej potrzebny. Abstrahując od poprawy samopoczucia, mam szczęście grać w sztukach, które lubię, i wielką przyjemność daje mi opowiadanie widzom co wieczór historii. Najbardziej w teatrze interesuje mnie człowiek, więc jeśli mam ludziom coś ciekawego do opowiedzenia, a oni to dobrze odbierają, to nie ma dla mnie większej satysfakcji.

A nie tęskni Pani za planem i pracą z kamerą, tak dla odmiany od codziennych spotkań z żywą publicznością i dla komfortu, jaki daje możliwość dubli?

- Bardzo tęsknię.

Jest szansa, że wkrótce pojawi się Pani na szklanym ekranie?

- Tego nie wiem. Myślę, że brakuje dziś propozycji filmowych. Poza tym środowisko filmowe w Polsce jest bardzo małe i raczej unika teatru, dlatego - moim zdaniem - ludzie filmu nie zwracają się do mnie z propozycjami, bo po prostu się nie spotykamy. Z drugiej strony mam wrażenie, że naprawdę sensowni reżyserzy widzą, że jestem tak zaangażowana w pracę w teatrze, że wyjęcie mnie z moich spraw byłoby nie lada sztuką. Wiem, że np. taki Wojtek Smarzowski nie wyobraża sobie pracy z aktorem, który nie jest gotowy w pełni oddać mu się na co najmniej trzy miesiące. A ja nie jestem w stanie, bo mam Och i nie mogę po prostu zniknąć, zostawić sceny i spraw, nad którymi panuję. Być może za rok przyjdzie taki moment, że uda mi się wyrwać. Dziś jestem zaangażowana w teatr całą sobą i nie ma opcji na skok w bok, bo to całe moje życie.

Miłość wymaga wyrzeczeń...

- Prawda? A w każdym razie trudnych wyborów. Coś w tym jest.

Czy w tym natłoku obowiązków i przyciasnym terminarzu starcza czasu dla rodziny, przyjaciół? Zaangażowanie w teatr nie jest kosztem innych ważnych spraw?

- Rzeczywiście, życie zawodowe bardzo odbija się na prywatnym. Kończę 38 lat, więc nie jestem już taka młoda i mam za sobą trochę przemyśleń życiowych. Na obecnym etapie powoli nabieram dystansu. Na szczęście zaczynam się orientować, kiedy jakaś granica niepokojąco się przesuwa, albo gdzie coś się sypie i wymaga poskładania. Od dwóch lat pracuję nad tym, żeby wyrównać proporcje między pracą a całą resztą, moim "ja" nie związanym z teatrem, ale przede wszystkim z moim domem i moimi dziećmi. Na początku Och pochłonął mnie bez reszty, ale po trzech latach zaczynam łapać oddech i patrzeć inaczej na ważne sprawy. Już widzę różnicę. Cóż, wszyscy się starzejemy i do pewnych zmian dojrzewamy Na pewno nie należę do osób, które nie mają życia prywatnego. W moim domu jest fajnie.

Mam świetne dzieci, które dzięki temu jak ja żyję, na pewno sobie w życiu poradzą. Są bardzo niezależne, co ja szanuję, bo sama bardzo sobie cenię tę wartość. Cieszę się, że jesteśmy ze sobą bardzo blisko i możemy na każdy temat porozmawiać, a jednocześnie widzę u moich córek umiejętność spokojnego, acz zdecydowanego powiedzenia "nie". Bardzo mi się to podoba i uważam to za swój wielki sukces wychowawczy, bo to dobre zaplecze na później. Taka niezależność jest według mnie podstawą funkcjonowania w dorosłym życiu. Ja musiałam się tego uczyć, bo zawsze wydawało mi się, że nie mam racji. Moje córki już to potrafią.

Córki też wyssały miłość do aktorstwa z mlekiem matki? Chcę kontynuować rodzinne tradycje?

- No tak, sytuacja jest podobna-ja miałam Krystynę Jandę i Andrzeja Seweryna jako rodziców, one -jako dziadków, mamę aktorkę, dwóch wujków operatorów filmowych, ciocię - córkę Edwarda Kłosińskiego, która pracuje ze mną w Och-teatrze itd. Cóż, jesteśmy fundacją rodzinną. Od początku byliśmy związani więzami rodzinnymi i zawodowymi, co stale się rozprzestrzenia na kolejne pokolenia. Nie mam pojęcia, co moje córki będą robić. Na razie je obserwuję i widzę, że lubią przebywać w mojej ulubionej przestrzeni. Pójście do teatru jest dla nich nagrodą. Chciałyby spędzać tu jak najwięcej czasu, ale ja im tę przyjemność dawkuję, bo muszą mieć swoje życie na zewnątrz: odrabiać lekcje, czytać, iść spać...

Bardziej pociągają je spektakle, czy życie zakulisowe, które mogą poznać, towarzysząc mamie w pracy?

- Myślę, że akurat tu wiele odziedziczyły po mnie i tak jak mnie, teatr podoba im się z każdej strony, tyle że na tym etapie one traktują to jak zabawę. Jadzia najwięcej czasu spędza ze mną w teatrze w czasie wakacji, kiedy siedzi ze mną w biurze, na próbach, pomaga rozwieszać plakaty. Na pewno są skażone teatrem, przy czym nie chcę, żeby zabrzmiało to negatywnie, bo to po prostu świat, który znają od małego. I albo w niego wsiąkną, albo z niego wyjdą z ciekawym doświadczeniem, jeśli nagle zainteresuje je coś zupełnie innego i będą chciały zostać np. prawnikiem, który - swoją drogą - bardzo by nam się przydał w fundacji (śmiech). To przedsiębiorstwo, o którym myślę przyszłościowo. Z drugiej strony wiem, że jak się chce, to da się wyrwać. Mój najmłodszy brat studiuje amerykanistykę i jest całkowicie z boku.

Jak lubi Pani spędzać wolne dni? Potrafi Pani spędzać godziny na nicnierobieniu, czy nawet wolne chwile są wypełnione po brzegi?

- Jakieś półtora roku temu kupiłyśmy z moją mamą drewniany dom 100 km od Warszawy, gdzie, jak tylko trafi się wolny dzień, jeździmy się zaszyć. Miejsce jest super, szczególnie, że nie ma tam zasięgu. Wolny czas - niezależnie od tego, jak - lubię spędzać z dziewczynkami, bo rzadko nam się to zdarza, więc doceniam każdą wspólną chwilę. Często jesteśmy razem, ale zawsze są do wykonania jakieś zadania, a żeby tak naprawdę pobyć ze sobą, trzeba wyjechać, uciec od telefonów, maili i różnych niespodziewanych katastrof, które w teatrze są na porządku dziennym, bo - jak mówiłam - w teatrze najważniejszy jest człowiek, a ludziom przytrafiają się różne historie (śmiech).

Dziś teatr jest mniej absorbujący?

- Mam nadzieję, że coraz więcej umiem, a co za tym idzie, bardziej panuję nad swoim czasem i sprawami, które mnie pochłaniają. Jeżeli coś się dzieje, reaguję na to spokojnie, bo wiem, co to znaczy, jakie są tego konsekwencje, jak powinnam się zachować. Doświadczenie daje dystans.

Ma Pani poczucie, że sprawdza się w roli szefa, zarówno dla zespołu ludzi, którzy pracują na sukces teatru, jak i aktorów, którzy grają według Pani zamysłu?

- Tak. Półtora roku temu w obu naszych teatrach przeżyliśmy totalny kryzys, który groził zamknięciem Och-teatru. To był przełomowy moment dla zrozumienia, że czas wziąć sprawy w swoje ręce. Od tego czasu zaczęłyśmy inaczej patrzeć na prowadzenie teatru, budżet, planowanie, zmieniłyśmy jego strukturę organizacyjną i podział odpowiedzialności. Wykonaliśmy z pracownikami kawał ciężkiej, ale dobrej roboty, która wpłynęła na funkcjonowanie naszych scen. Część zespołu odpadła, bo nie zgodziła się na zaproponowane zmiany. Dziś mogę złapać oddech, bo widzę, że wszystko zaczyna płynąć. Czuję, że jesteśmy uratowani i jestem już spokojniejsza, w każdym razie na jakiś czas.

Aktorka, reżyser, kobieta biznesu, matka, nie za dużo życiowych ról i obowiązków jak na jedną kobietę?

- Czasami myślę, że za dużo. Ale wie Pani co? Nie mam męża, więc jeden duży temat mam z głowy i mogę się bardziej poświęcić rolom, które Pani wymieniła. Gdybym w obecnej sytuacji miała męża, chyba bym zwariowała (śmiech).

Co najmilej wspomina Pani z planu filmowego

- Plan filmowy najbardziej kojarzy mi się z etapem prób przed premierą w teatrze. Kiedy zaczyna się film, jest się po przemyśleniu całej roli, konstrukcji emocjonalnej i racjonalnej granej postaci, bowiem film ma to do siebie, że nie gra się chronologicznie i całą postać trzeba mieć w głowie niezależnie od kolejności granych scen. Pracy w teatrze zawdzięczam to, co wiem dziś o konstrukcji postaci, a zarazem znajomość własnych możliwości i narzędzi, z których na co dzień korzystam na scenie. Chciałabym teraz skorzystać z tego w filmie.

Och-teatr już zaliczyła Pani do spełnionych marzeń, czy to stała praca nad rozwojem tego miejsca motywuje Panią do działania i stanowi cel, do którego Pani dąży?

- Jeszcze wiele musi się stać. W ogóle teatr to coś, co nigdy się nie kończy. Cały czas trzeba mieć nowe pomysły, proponować premiery, mieć kontakt z widzami i trzymać ich przy sobie. Strać się, żeby ta garstka społeczeństwa, która chodzi do teatru, chciała wrócić. To nie fabryka śrubek, gdzie produkcja taśmowa jest przewidywalna. Widzów cały czas trzeba na nowo zachwycać, bawić, prowokować do myślenia. Różnymi sposobami sprawiać, żeby wciąż chcieli nas oglądać i posłuchać, co mamy im do powiedzenia. I nam się chce o to zabiegać ze świeżą energią i pasją taką jak na początku, a efekty działają jak siła napędowa do dalszej pracy. A praca w teatrze ma to do siebie, że na efekt ma wpływ wielu ludzi, którzy mają różny gust, inną wrażliwość, sobie tylko właściwy sposób myślenia. I to wszystko, co wnoszą do teatru poszczególne osoby, trzeba umieć złapać i ulepić na kształt swojej myśli. Z kolei odbiór tego zamysłu zależy od publiczności, a tyle gustów, ile osób na widowni. Nie jest łatwo... Ci, którzy mają sztywny plan i nie pozwalają sobie na kompromis, nie odnajdą się w teatrze. Szybko się wywrócą. Ja staram się dostosowywać do sytuacji, co nie znaczy, że lubię niespodzianki (śmiech).

Czy po doświadczeniu reżyserskim złapała Pani bakcyla na tyle, że będą kolejne spektakle według Pani koncepcji?

- Myślę, że tak, ale na tym etapie za mało wiem o reżyserii, żeby tego typu projekty nie niosły ryzyka. "Zaświaty" się udały, ale miałam doskonały tekst i świetnych aktorów. Praca była dla mnie jak warsztat. Wcześniej "Związek otwarty" był warsztatem reżyserskim masterclass pod okiem mojej mamy. Myślę, że te doświadczenia prowadzą do tego, że za jakiś czas ponownie się odważę, ale potrzebuję jeszcze chwili, by nabrać pewności, że to już ten moment, i tekstu, który mnie zachwyci.

A może w czasie antraktów pisze Pani książkę lub scenariusz, który potem wystawi Pani na własnej scenie? Ostatni przykład "Danuty W." pokazuje, że historie znanych osób to strzał w dziesiątkę.

- To prawda, ale mnie pisanie nigdy nie pociągało. Żeby napisać dobrą sztukę, trzeba mieć wielki talent i doskonale znać narzędzia teatralne. Ja skupię się na tym, co już umiem i w czym się sprawdzam.

Co pomaga ucieleśniać wizje, które na co dzień zaprzątają Pani głowę?

- Trzeba być szalonym, a w każdym razie czuć granicę normalności i być gotowym ją przekroczyć. No i ludzie - największy skarb, bo bez nich nie da się zrealizować marzeń. Ale to dopiero początek drogi do sukcesu, bo trzeba jeszcze umieć ich przekonać do swoich marzeń. I to dopiero jest sztuka.

Jaka jest dziś główna rola Marii Seweryn?

- Dziś? Za chwilę wałki na głowę i wychodzę grać "Pocztówki z Europy" (śmiech). Życiowo? Dziś np. byłam w programie jako przyjaciółka Marysi Peszek i mówiłam, że ją kocham. Jesteśmy sobie bardzo bliskie - nie tylko dla tego, że obie nosimy nazwiska znanych ojców, wielkich aktorów. To fascynujące, bo widujemy się średnio raz na pół roku, ale gdy miałam parę najtrudniejszych momentów w swoim życiu, dzwoniłam właśnie do niej. Zupełnie wyjątkowa relacja, wręcz kosmiczne porozumienie. A taką moją najważniejszą rolą, którą będę grać do śmierci, jest bycie matką.

Co pozazawodowo daje Pani najwięcej radości na co dzień?

- Myślę nad odpowiedzią, która nie byłaby przewidywalna, ale przychodzą mi do głowy same banalne rzeczy. Miewam chwile spełnienia, kiedy jest mi naprawdę bardzo dobrze ze sobą i życiem, jakie prowadzę. To wystarczy, żeby w ostatecznym rozrachunku powiedzieć sobie: "Jest dobrze". To wielkie szczęście móc wyznać coś takiego.

Parafrazując tytuł jednej ze sztuk z Pani udziałem, bywa Pani kobietą w sytuacji krytycznej?

- Oczywiście, choć teraz reaguję na nie znaczne spokojniej.

Jak Pani sobie wtedy radzi?

- Z wiekiem coraz mniej nerwów mi się uruchamia. Kiedy wokół jest katastrofa i wszyscy krzyczą, to ja zaczynam myśleć. Natomiast o ile na momenty krytyczne reaguję nad wyraz dobrze, o tyle szczegóły, choćby niedomknięte drzwi, kiedy prosiłam o ich zamknięcie kilka razy, całkowicie wytrącają mnie z równowagi. Nasze reakcje są w dużej mierze kwestią charakteru. Jeden jest opanowany, a inny łatwo pęka, wybucha. Dla wszystkich w sytuacjach krytycznych jest jedna zasada: "Myśl i oddychaj". To zdanie lata temu ojciec wysłał mi z Paryża faksem, kiedy miałam przed sobą bardzo trudną premierę i umierałam ze strachu. Zawsze stosuję tę metodę. Jest bezcenna.

Obawiam się, że Polakom wyda się niewystarczająca na przetrwanie kryzysu...

- Jest dobra w każdych okolicznościach.

Maria Seweryn - aktorka filmowa i teatralna, ur. w 1975 r. Członek Zarządu Fundacji Krystyny Jandy na rzecz Kultury. Absolwentka Akademii Teatralnej w Warszawie. Po studiach zadebiutowała w Teatrze Powszechnym w Warszawie rolą w "Fedrze" Racine'a w reż. L. Adamika. Zagrała m.in. w "Hamlecie" K. Warlikowskiego w Teatrze Rozmaitości, kontrowersyjnym "Shopping and fucking" M. Ravenhilla w reż. P Łysaka, w "Polaroidach" tego samego autora w reż. A. Augustynowicz, w spektaklach P. Łazarkiewicza: "Norway.Today" i "Pannie Julii". Na deskach Teatru Polonia wystąpiła m. in. w "Darkroomie" R. Jeger w reż. P. Wojcieszka, "Trzech siostrach" A. Czechowa w reż. N. Parn, K. Jandy i K. Zachwatowicz, "Lamencie na Placu Konstytucji" w reż. K. Jandy, "Dowodzie" D. Auburna w reż. A Seweryna, "Bogu" W. Allena. Od 2010 r. prowadzi Och-teatr w Warszawie, w którym zagrała m.in. w spektaklach: "Koza albo Kim Jest Sylwia" w reż. Kasi Adamik i Olgi Chajdas czy "W Małym Dworku" Witkacego w reż. Anny Augustynowicz, "Mayday" w reż. Krystyny Jandy. W dorobku artystycznym ma też wiele ról filmowych ("Kolejność uczuć" R. Piwowarskiego, "Wielki tydzień" A. Wajdy, "Matka swojej matki" R. Glińskiego, "Julia wraca do domu" A. Holland, "Boisko bezdomnych" K. Adamik). Spektaklem "Zaświaty, czyli czy pies ma dusze?", wystawionym w Och-teatrze, zadebiutowała jako reżyser.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji