Artykuły

Diabły za skórą

"Karamazow" w reż. Jacka Orłowskiego w Teatrze im. Jaracza w Łodzi. Pisze Przemysław Skrzydelski w tygodniku wSieci".

Wiele tym spektaklem Jacek Orłowski zaryzykował. Wydestylować z "Braci Karamazow" Dostojewskiego istotne wątki, wyrzucić za margines adaptacji Katarzynę Iwanowną i Gruszeńkę, bez których emocji w wielu miejscach trudno pojąć psychologię wszystkich postaci, to wyzwanie, także dla reżysera z niezaprzeczalnym doświadczeniem.

Ale za adaptacyjną odwagę jest i nagroda; wszelkie porównania z ośmiogodzinnym widowiskiem Krystiana Lupy ze Starego Teatru (1992) czy nawet z realizacją Janusza Opryńskiego (2011) w Teatrze Provisorium już na starcie mijają się z celem. Orłowski fabułę skupia jak w soczewce, proponuje filozoficzną dysputę, rezygnując z efektowności. Zdziwi się ten, kto przyjdzie do łódzkiego Jaracza, a konserwatyści sceny nawet głośno przyklasną. Niemal pusta przestrzeń z wbudowanym w perspektywę małym, przygnębiającym, marnie oświetlonym pokoikiem. Bliżej publiki, po lewej stronie proscenium duże okno (cóż, jeżeli ktoś pomyśli, że jednak coś z Lupy zawsze pozostaje, może mieć trochę racji). Idealne miejsce, by tę historię rozegrać tuż przed widzem. A raczej opowiedzieć i pozwolić mu osądzić. Dymitr (Przemysław Kozłowski), Alosza (Hubert Jarczak) i Iwan (Marek Nędza) pojawiają się przed nami jak oskarżeni na sali rozpraw. Chcą jeszcze raz skonfrontować się z ojcem. A on, Fiodor, ten ohydny rozpustnik (Bronisław Wrocławski), przytłacza ich, dusi, jak senna zmora wyłania się z ciemności, by zlekceważyć, wyśmiać, a potem wybłagać odrobinę zrozumienia. Wielki aktor otrzymał kolejną szansę na coup de théâtre. Do końca pozostanie w oddali, ani na chwilę nie wystąpi na front sceny. Wciąga Aloszę do tego mrocznego pokoiku. Szantażuje przy stoliku: jeszcze jeden kieliszek koniaku na pewno nikomu nie zaszkodzi. Iwana upokarza, ale naprawdę boi się Dymitra. Nie bez przyczyny: Kozłowski konstruuje postać pogubioną we własnych przeciwieństwach, a równocześnie osiąga stan niespotykanego scenicznego skupienia, nie rezygnując z buzującej męskiej siły. Właśnie, tej karamazowskiej.

Demon Wrocławskiego panuje w pierwszej części przedstawienia; choć ten Fiodor to bardziej wariat, wart raczej pożałowania i modlitwy Aloszy niż zesłania do piekła. Po ciosie zadanym przez Dymitra wygląda jak biedaczysko zaatakowane i niezdolne do obrony. Zatem, jednak, po trosze bestia, po trosze przegrany. Nie jestem pewien, czy do tej i tak już rozbudowanej skali nie nazbyt łatwo wkradło się przyzwolenie na ironię. Wielki aktor wykorzystuje sytuację? Dobrze, niech będzie, ale cena jest wysoka. Tym bardziej że druga część należy już przede wszystkim do Aloszy i Iwana. Ale Jarczakowi i Nędzy zabrakło scenicznego doświadczenia, by przykuć uwagę na dłużej. Spór o istnienie Boga, naczelny fragment każdej adaptacji "Braci Karamazow", za każdym razem kusi reżyserów i nie pierwszy Orłowski ponosi tutaj klęskę, uciekając w stronę akademickiej dyskusji, w tym przypadku ciągnącej się jeszcze w kolejnych dialogach. Niemiłosiernie. Jest jeszcze chwila, może dwie, dla Smierdiakowa (Radosław Osypiuk), lecz dlaczego jest nim nijaki, rozedrgany młodzieniec, nie potrafię odpowiedzieć. A gdyby tylko pozwolić na scenie zaistnieć Gruszeńce i Katarzynie, napięcia z pewnością by powróciły. Przywoływane tylko w zdaniach skutecznie nęcą alternatywnym światem, do którego chciałoby się wejść.

Zatem teatr dla jednego aktora? Siermiężna dysputa? A może za mało namiętności? Każdy sam wyda swój werdykt.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji