Kraksa małżeńska
"Ślub doskonały" w reż. Marcina Sławińskiego w Teatrze Kwadrat w Warszawie. Pisze Jacek Sieradzki w Zwierciadle.
Farsa to nie znaczy klauni strojący durne miny gwoli rechotu. To znaczy sympatyczni ludzie w zwariowanych sytuacjach. Normalni reprezentanci ludzkiej fauny, których jakieś zdarzenie, intryżka, kłamstewko wciąga w wir nieporozumień, przebieranek, ucieczek przez okna, pełzania pod łóżkami i innych przygód zakręconych w piekielnym tempie, zabawnych w nagromadzeniu, tak naprawdę błahych i nakierowanych jedynie na czysty śmiech. Farsa to spiętrzenie nieprawdopodobieństw i żelazna logika jednocześnie: bez niej nie ma zabawy. Mało kto umie ją robić tak fachowo jak Marcin Sławiński. Sprawnie i efektownie kręci się karuzela kraks wynikłych z faktu, że żonkoś po ciężkim wieczorze kawalerskim budzi się w łożu małżeńskim z całkiem nieplanowaną dziewczyną u boku, po czym musi ją z pomocą kumpla kryć przed narzeczoną i szykującym się ślubem. Radość patrzeć, jak Paweł Małaszyński i Andrzej Nejman, inteligentnie i straceńczo wyplątują się z coraz ciaśniejszej pajęczyny zmyśleń, wspomagani wdziękiem Marty Żmudy Trzebiatowskiej czy Katarzyny Zielińskiej. Frajdę psuje drobny przekręt: sztuka wpisana na afisz jako "Ślub doskonały" przeszła pod innym tytułem ("Wieczór kawalerski") kilkanaście scen w Polsce, a i w Warszawie latami grała ją Syrena. Trochę głupio, sprzedali nam używane auto za nowe, choć - trzeba im to oddać - jeździ bez zarzutu.