Makabryczna rewia
Premierą sztuki Ionesco "Gra w zabijanego" zamknął Teatr Polski we Wrocławiu swój udany sezon. Słowo udany warte jest szczególnego podkreślenia, gdyż teatr po odejściu Krystyny Skuszanki i Jerzego Krasowskiego znajdował się w impasie artystycznym. Marian Wawrzynek objął instytucję w trudnej sytuacji, nawet kierownik artystyczny, Maria Straszewska, przyszła już po rozpoczęciu sezonu. Jednak mądra linia repertuarowa i odpowiedni dobór realizatorów przyniosły wynik nadspodziewanie dobry. Spektakle sezonu 1972/1973 stały na wyrównanym poziomie, znalazło się też kilka przedstawień bardzo dobrych (jak choćby "Kuchnia" Weskera w reż. Wandy Laskowskiej, "Czarownice z Salem" Millera w reż. Zygmunta Hubnera czy "Skoro go nie ma" Peipera w reż. Jerzego Wróblewskiego) i wreszcie spektakl wybitny. "Gra w zabijanego" w reżyserii i inscenizacji Henryka Tomaszewskiegio zasługuje bowiem na miano wydarzenia.
Światowa prapremiera sztuki Ionesco, która odbyła się w Dusseldorfie w 1970, przyjęta została przez krytykę dość kwaśno. Autor "Król umiera czyli Ceremonie" - mówiono - napisał znowu sztukę o śmierci. Była ona jak gdyby uzupełnieniem i rozszerzeniem tamtego spisu możliwości i sposobów umierania. Ale nie tylko, "Gra w zabijanego", nie będąc zapewne arcydziełem, jest utworem fascynującym.
Ludzkość zostaje przedstawiona tu w sytuacji ostatecznej. Na miasto spada zaraza; kolejne sceny pokazują w jasełkowym kalejdoskopie sytuacje, w których ludzi zaskakuje śmierć. Ionesco nie odkrywa tu rewelacji; przypomina, że w obliczu śmierci prawie wszystko, co wydawało się ważne, staje się miałkie i śmieszne. Polityka i bogactwo, wiedza i głupota - nic nie chroni już przed tym najstraszliwszym. W chwili strachu równie groźne jak epidemia są namiętności ludzkie. Zaraza je podsyca, rozżarza - narastanie makabrycznych sytuacji, stosy trupów przeradzają wreszcie tragedię w groteskę. Ionesco, jak prawdziwy agnostyk i nihilista zaciera ręce i - boi się. Strach przed śmiercią przenika tę sztukę. Z błazeńskiego mrugania okiem przeziera przedśmiertna konwulsja, w zabawie w umieranie kryją się dreszcze prawdziwej agonii.
Ale w oszalałym kalejdoskopie umierania ostają się: uczucie i przywiązanie. Najpiękniejsze sceny dramatu, rozmowy Staruszków i podwójnej pary kochanków, opromienione są ciepłem i niełatwym, ale przecież optymizmem. Nie zawsze w chwili śmierci zostajemy sami, czasem ktoś jest z nami aż do końca. Jedyną ucieczka przed śmiercią jest ucieczka w uczucie.
Henryk Tomaszewski, realizując "Grę w zabijanego", stanął przed wyjątkowo trudnym zadaniem. Sztuka jest dla reżysera o dużej wyobraźni doskonałym scenariuszem. Tomaszewski trzyma się mocno tekstu, spektakl niczego utworowi nie ujmuje (aczkolwiek poczyniono słuszne skróty), raczej rozbudowuje sygnały tkwiące potencjalnie w tekście.
Wszystko jest jak w didaskaliach. Ionesco przypomina, że aktorzy mają się zachowywać jak marionetki, jak figurki w teatrzyku kukiełkowym. Tomaszewski, mistrz pantomimy, puszcza więc w ruch ten makabryczny teatrzyk, przydając mu akcesoriów cyrku i rewii.
Taniec śmierci wśród jarmarcznych różnokolorowych żarówek będzie więc finałem godnym Casino de Paris, a śmierć nie okaże się tylko, jak chce autor, milczącym, czarnym mnichem przechodzącym przez scenę, aby zabrać kolejne ofiary. Śmierć będzie wszystkim. Żałosnym Chaplinowskim Charliem i służącą w bogatym domu, nauczycielem tańca i strażnikiem więziennym - jednym słowem, postacią ingerującą w akcję i organizującą ją. Tomaszewski dał śmierci tekst skontaminowany z wypowiedzi różnych osób i stworzył wielką szansę dla aktora. Erwin Nowiaszak wykorzystał ją wprost wspaniale. Jego śmierć jest groźna i śmieszna, frywolna i tragiczna. Nowiaszak opanował do perfekcji własne ciało, jest mimem i tancerzem, wydaje się, że jego możliwości transformacji są niewyczerpane a rewiowy finał pierwszej części jest prawdziwym majstersztykiem aktorskim.
I walna w tym zasługa Nowiaszaka, że najbardziej wstrząsającą sceną spektaklu staje się obraz, którego właściwie nie ma u Ionesco. Córka (Ewa Kamas) wraz z Matką (Janina Zakrzewska) wybierają się na bal - śmierć zjawia się u nich jako nauczyciel tańca i porywa dziewczynę w tany. Scena ta w przedstawieniu wrocławskimi dzięki aktorom i reżyserowi staje się samoistnym spektaklem owianym aurą arcydzieł E. T. A. Hoffmanna.
Do sukcesu Tomaszewskiego przyczyniła się i scenografia Kazimierza Wiśniaka (służebna zamysłom reżysera, a jednocześnie w swej konstrukcyjnej surowości bardzo piękna), doskonała muzyka Zbigniewa Karneckiego oraz aktorzy. Oprócz stworzonej przez reżysera postaci śmierci nie ma w tym spektaklu większych ról, wszystkie są jednak trudne i wymagają niemałej maestrii aktorskiej. Zdarza się często, że jeden aktor musi grać kilka postaci. Zespół Teatru Polskiego we Wrocławiu dowiódł, że należy do tych nielicznych zespołów w Polsce, które są w stanie udźwignąć takie przedstawienie. Żywiołowość, z jaką aktorzy tworzą spektakl, jest doprawdy :imponująca. Wrocławską "Grę w zabijanego" należy już dziś umieścić w planach na Warszawskie Spotkania Teatralne.