Zabawa w zabijanie i w teatr
Henryk Tomaszewski, twórca i kierownik artystyczny Pantomimy Wrocławskiej jest dziś z pewnością jednym z najsławniejszych Polaków na świecie. Pisze się o nim mniej niż o Grotowskim, ale za to więcej ludzi go zna i rozumie. Po prostu więcej oglądało jego teatr, kształtowany powszechnie zrozumiałym językiem obrazów i gestów.
Oglądając piękne kompozycje pantomimiczne Tomaszewskiego ma się wrażenie, że jest to twórca, który świadomie narzuca sobie ograniczenia, aby tym bardziej wzbogacić język teatru. Można w tej decyzji doszukiwać się tyle samo nieśmiałości, co i skromności. Wkroczywszy na scenę; od strony baletu usiłował Tomaszewski obywać się bez słów. Ale to wcale nie znaczy, by zamierzał nieprzerwanie trwać w owej osobliwej ascezie i nie miał ochoty przemówić pełnym głosem.
Zdradzał się z tym już parokrotnie i za każdym razem z zachęcającym powodzeniem. Przed kilku laty został zaproszony do realizacji sztuki Petera Weissa "Marat - Sade" w poznańskim Teatrze Polskim. Sztuka zrobiła wielką karierę na scenach europejskich, była również i u nas wystawiona w kilku teatrach. Ten dziwny scenariusz - mieszanina teatru faktu z publicystyką polityczną - zyskał w ujęciu Tomaszewskiego szczególnie atrakcyjną formę. Ale - co ważniejsze- był to zarazem najjaśniejszy przekaz myślowy tekstu Weissa. Po kilku latach przerwy artysta wrócił do dramatu sięgając już nieporównanie wyżej, bo po Wyspiańskiego, znów z dużym powodzeniem; wyreżyserowana przez Tomaszewskiego "Legenda" urzekała zarówno nową optyką, jak i wnikliwością ujęcia. Wreszcie ostatnio Tomaszewski znowu dał znać o sobie, jako reżyserze teatru dramatycznego, podejmuje realizację osobliwej sztuki Ionesco "Gra w zabijanego", na scenie wrocławskiego Teatru Polskiego.
Osobliwa jest ta sztuka zarówno ze względu na kompozycję, jak i zawartość myślową. Formalnie jest to luźny zbiór scenek, w których autor, obsesyjnie opanowany myślą o śmierci usiłuje nas oswoić z faktem, że człowiek umiera. Punktem wyjścia jest ta sama sytuacja co w ,,Dżumie" Camusa: miasto zostaje ogarnięte zarazą, ludzie padają jak muchy. Ale u Ionesco , nie jest to problem filozoficzny tego rzędu, co u Camusa. Ionesco bawi się w ośmieszanie forteli, którymi ludzie chcą się śmierci wyłgać. Świadomie upraszczam dość osobliwą filozofijkę Ionesco, która - jeśli istnieje - jest dość głęboko ukryta pod warstwą oczywistości w miarę zabawnych na przemian (albo równocześnie) tragicznych i groteskowych. Myślowo nie jest to odkrywcze, zresztą formalnie również, ale w sumie zawiera jakiś wdzięk teatralny, odkrywający dwuznaczność każdej sytuacji, owo balansowanie między farsą a makabrą.
Tomaszewski ową dwuznaczność świetnie wyczuł i przedstawił. Ale nie metodą cienkiej kreski psychologicznej. Reżyser posłużył się raczej jaskrawym obrazowaniem. Próbował scalić owe luźne obrazki, wprowadzając postać, której w scenariuszu nie ma: jest to śmierć. Ale nie ta schematyczna, jasełkowa z kosą. Śmierć w tym przedstawieniu jest postacią wyjętą z ołtarza Wita Stwosza - skrofuliczna, wyłysiała, pokraczna, ale przecież w jakiś sposób groteskowa, przekorna, cyrkowo błazeńska. Ona to otwiera spektakl, niby jasełkowa kukiełka, zapowiadająca przebieg widowiska. W każdym obrazie przybiera inny wygląd: jest na przemian sługą u pana, odganiającego zarazę nieprzerwaną dezynfekcją; jest podróżnym, który trafia do domu, gdzie młoda panna wybiera się na przyjęcie; jest dozorcą w więzieniu, które właściwie stoi otworem, bo cała straż wymarła, a więźniowie nie zdają sobie sprawy, że to jedyne miejsce, do którego zaraza nie przeniknie; jest wreszcie pacjentem nad którym radzą lekarze. Ale każda z tych scen, każdy obraz nawiązuje do pewnych stereotypów; dyskusja lekarzy jawi się nam niby ożywiony obraz Rembrandta "Lekcja anatomii"; przezorny pan, który każe wszystko dezynfekować jest ubrany niby Jourdain z "Mieszczanina szlachcicem"; panienka, wybierająca się na bal przypomina obrazy z "Pani Bovary". A wszystko to przeplecione współcześnie ubranymi w plastykowe mundury ochronne i hełmy postaciami służby sanitarnej.
Ową orgię obrazów i "archetypów" zamyka postać Marylin Monroe, w którą wcieliła się śmierć wyraziście interpretowana przez Erwina Nowiaszka. W ten sposób do polityki, medycyny, dezynfekcji, do galerii typów i indywidualności dodał Tomaszewski jeszcze jeden motyw - seks, powiększając nimi katalog środków, którymi ludzie odpychają śmierć.
Może i zubożył Tomaszewski "filozoficzną" zawartość "Gry w zabijanego". Dał za to widowisko urzekające bujnością obrazowania teatralnego, barwne, współczesne jasełka o umieraniu, które nie przeraża. Myślę, że i autorowi zmniejszyłaby Tomaszewskiego zabawa w teatr ciężar jego obsesji.