Artykuły

Teatrowi Polskiemu stuknęła setka

Równo wiek temu założył go w Warszawie młody Żyd z Galicji. Biografia Arnolda Szyfmana jest równie ekscytująca, co historia jego ekspresowej inwestycji. Zwłaszcza że to historia sukcesu - pisze Witold Mrozek w Gazecie Wyborczej.

W teatralnej Warszawie trwa stagnacja. Rządzą operetka, farsa i przeciętny repertuar. Władze używają scen publicznych do politycznych rozgrywek. Krytycy narzekają, że chwalony przez stołecznych snobów Teatr Rozmaitości to "stara rudera, powstała od pierwszej chwili jako teatr improwizowany, tymczasowy". Brzmi znajomo?

Nikt już nie wierzy, że w tym mieście coś jeszcze może się wydarzyć na scenie. Jest rok 1909 i cała nadzieja w teatrze prywatnym. Oraz Arnoldzie Szyfmanie, który w Krakowie na prapremierze "Wesela" Wyspiańskiego i cosobotnich premierach oraz w Berlinie na spektaklach Maxa Reinhardta uczy się zupełnie innego teatru. I postanawia robić go w polskiej stolicy na własnych warunkach, w wybudowanym od zera nowoczesnym budynku. Stawia go w cztery lata.

Dyrektorem będę ja

"Młodzieniaszek o bystrych, rozumnych oczach, wygadany niebywale. Począł nam pleść duby smalone o nowo powstającym teatrze w Warszawie; gmach za parę miesięcy zacznie się budować, a będzie wspaniały; zaczniemy 'Irydionem', scena obrotowa, pierwsza w Polsce, instalacja elektryczna z Berlina, wanny dla aktorów. Otwarcie teatru nastąpi za rok i parę miesięcy" - tak wspominał go aktor Jerzy Leszczyński, znany z przedwojennego kina. Gdy angażuje pierwszych aktorów, Aleksander Zelwerowicz - ówczesna gwiazda - bierze go za asystenta "prawdziwego" dyrektora. "Młody, smarkaczowaty kręcipięta" proponuje mu jednak gażę przerastającą dwukrotnie nie tylko stawki krakowskie, ale również o 30 proc. stołeczne. To działa, podobnie jak rzeczowy i profesjonalny ton wypowiedzi przyszłego dyrektora.

Chwilę wcześniej Szyfman ma 27 lat i ledwie 5 tys. rubli od ojca. Koszt budowy teatru oblicza na 1,6 tys. Dopiero co przyjechał z Krakowa i w Warszawie mało kto go zna. Co innego pod Wawelem. O jego pierwszej napisanej tam sztuce pochlebnie wyraziła się Helena Modrzejewska. Będzie lubił o tym opowiadać. Kolejną sztukę wystawił w nowo postawionym Teatrze Miejskim (dziś: Słowackiego) dyrektor Ludwik Solski, którego Szyfman był nieoficjalnym asystentem. Ale Arnold nie będzie wybitnym dramatopisarzem. Do historii przejdzie za to jako jeden z najzręczniejszych nieszczęśników, którym dane było znaleźć się na trudnym stanowisku dyrektora teatru.

Akcjonariusze, lichwiarze, kabarety

Na to, by zarządzać którąś z publicznych scen, nazwisko ma za mało rozpoznawalne, a pozycję towarzyską za słabą. Postanawia więc... otworzyć własną scenę. Przez chwilę kieruje kabaretem, wystawia jednoaktówki w Hotelu Saskim. Scena plajtuje po miesiącu - Szyfman będzie tłumaczył, że przyczyną była niemożność grania w najbardziej dochodowe weekendy, kiedy to w hotelu odbywały się bale. Z kolejnym projektem - kabaretem Momus w Warszawie - pójdzie lepiej.

Teatr Szyfmana ma być prywatny, ale - na początku przynajmniej - trudno nazwać go przedsięwzięciem stricte komercyjnym. "Ma być własnością społeczeństwa polskiego" - mówi o scenie, na której budowę sprzedaje subskrypcje i akcje inwestycyjne. Choć umie zdobywać serca darczyńców i ma talent organizatorski, to trudno powiedzieć, by trzymały się go pieniądze. Gotówki co chwilę brakuje, musi dobierać kredyty. Chwilami, by opłacić aktorów, zadłuża się u zwykłych warszawskich lichwiarzy. Sam kieruje budową za darmo, żyje wtedy z pisania.

Założenia są śmiałe. Inwestycja ma zwrócić się po ledwie 15 latach. Stopa oprocentowania wynosiła 4 proc. w stosunku rocznym. Dokładna liczba akcjonariuszy trudna jest dziś do ustalenia. Szyfmanowi zaufało prawdopodobnie około 160-180 osób.

Problem z Polskim ma nie tylko gubernator Prywiślańskiego Kraju, który sprzeciwia się nazwie i tłumaczy, że "polskie" są też pozostałe warszawskie sceny. Endecka prasa rozpętuje nagonkę na "galicyjskiego Żydka". "Kierownikiem poważnego polskiego teatru może być przede wszystkim tylko - polski z krwi i kości prawdziwy artysta. (...) Taki człowiek, który polską kulturę kocha, rozumie i czci, który kult dla niej wyssał z rasy i ma go we krwi" - grzmi anonimowy autor na łamach "Dnia".

Takich artykułów ukazują się dziesiątki. Wątpi się nie tylko w to, co Szyfman "wyssał z rasy", ale też w intencje, dla których wysysa kieszenie przedsiębiorców i magnatów. Przyszłego dyrektora endecy wyzywają od geszefciarzy i "chodatajów". Z darczyńców kpią i usiłują zastraszać. Mimo to w teatr inwestują hrabiowie Maurycy Zamoyski i Edward Krasiński, książęta Lubomirski czy Radziwiłł, a także ludzie biznesu: Maurycy Spokorny czy Julian Tołłoczko, który z Szyfmanem później się skonfliktuje, żądając ponoć przywilejów dla ulubionej aktorki.

Budowa teatru trwa, narastają obawy. Dyrektorowi przychodzi do głowy pomysł na ucieczkę do przodu - odważną akcję promocyjną. Ze swoim aktorskim dream teamem, w skład którego wchodzą m.in. jego muza Maria Przybyłko-Potocka, Stefan Jaracz i Kazimierz Junosza-Stępowski - objeżdża miasta imperium rosyjskiego. Buduje markę jeszcze nieistniejącej sceny. To, co doceni publiczność wielkich ośrodków, znajdzie też entuzjazm na warszawskiej prowincji. I znów się udaje - do pierwszej premiery warszawskiej coraz bliżej.

Wielkie otwarcie

Szyfman myśli trzeźwo. Na otwarcie sceny "Weselem", "Dziadami", "Kordianem" czy "Akropolis" cenzura się nie zgodzi. Zapomniany dziś "Irydion" Zygmunta Krasińskiego wydaje mu się dużym wyzwaniem inscenizatorskim. A reżyserować planuje osobiście. Wybór uważano za ryzykowny, trącący starzyzną.

Gdy zaczynają się próby, gmachu teatru jeszcze nie ma. Aktorzy pracują w Resursie Obywatelskiej przy Krakowskim Przedmieściu - dziś siedzibie Stowarzyszenia "Wspólnota Polska". Ulicę przed budynkiem teatru brukuje się na paręnaście godzin przed premierą - na tyłach ówczesnego miasta parcela była tańsza, ale droga bita do niej nie dochodziła. Dziś postrzegany raczej jako staromodny i nobliwy, budynek Polskiego przed stu laty jawi się zupełnie inaczej. "Nareszcie teatr w moim guście" - notuje po premierze Maria Dąbrowska. "Pełen skromnej, eleganckiej prostoty, nie krzyczący jaskrawym przepychem złoceń, stiuków, malowideł, czerwonych pluszów".

Premiera odbywa się 29 stycznia 1913 r. Wyjątkowo nowoczesna na owe czasy scenografia Karola Frycza budzi powszechny entuzjazm. Zaraz powoduje problem - błąd technika obsługującego scenę obrotową niszczy jeden z elementów rzymskiego pałacu. Naprawa wydłuża antrakt do półtorej godziny; publiczność jednak cierpliwie czeka. Ostatecznie z teatru wychodzi o wpół do drugiej w nocy.

"Irydion" jest olbrzymim sukcesem, który odbije się Szyfmanowi czkawką. Gdy z przyczyn finansowych będzie później przeplatał artystyczne osiągnięcia lżejszym repertuarem, spotka się z krytyką. I napisze: "Opinia zmylona 'Irydionem', zachwycona jego oszałamiającym powodzeniem, dostała Ikarowych skrzydeł. Ani technicznie, ani finansowo - nie było możliwe wystawienie w krótkich odstępach czasu kilku takich dzieł".

Spory o repertuar Teatru Polskiego będą powracać też w II RP, kiedy otrzyma on stałe dofinansowanie publiczne. Program pozostanie eklektyczny - artystyczna awangarda, jak polskie prapremiery Pirandella czy Brechta, będzie towarzyszyć lżejszym propozycjom. Toczyć publicystyczne boje o teatr Szyfmana będą najwięksi - Schiller, Limanowski, Boy-Żeleński. I niejedna zmiana stron nastąpi na tym froncie.

Na wschód i z powrotem

Po pierwszej premierze Szyfman nie cieszy się długo dyrektorskim spokojem. Wkrótce w Sarajewie zginie arcyksiążę Franciszek Ferdynand. Szyfman - ciągle poddany Franciszka Józefa - deportowany zostaje w głąb Rosji. Car toczy wojnę - austriacki "szpion" nie może przebywać zbyt blisko frontu. Ale wpływowi warszawscy przyjaciele działają. Ledwo po wyczerpującej dwutygodniowej podróży koleją Szyfman dojeżdża do miejscowości zesłania, rusza z powrotem do Warszawy. Tylko po to, by chwilę później znów zostać aresztowanym. A po miesiącu ponownie zwolnionym.

W pierwszych tygodniach wojny Teatr Polski, jako jedyny w mieście, ma komplety na widowni. "Wyprzedany codziennie przez 46 wieczorów" - notuje Szyfman z satysfakcją. Mimo to problemów finansowych nie da się uniknąć. Szyfman kolejny raz ucieka do przodu. Zamiast tkwić w Warszawie, do której dopiero co wrócił, rusza z drugim tournée po ogarniętym wojną imperium. Zespół Polskiego w Kijowie, w Moskwie i na Litwie gra m.in. okrojone przez cenzurę "Dziady". Zbiera nie tylko aplauz środowisk polskich, ale też przychylne głosy rosyjskich recenzentów.

Trzy dekady dyrekcji

Do Warszawy wraca w lipcu 1918 roku. Pod jego nieobecność dyrektorem Polskiego zostaje dawny krakowski przyjaciel i mentor, Solski.

Wrócić na posadę nie jest wbrew pozorom łatwo, Szyfman narzeka. Nie wie jeszcze, że ten manewr będzie powtarzał w dużo trudniejszych warunkach. Teatr straci jeszcze dwukrotnie, podczas II wojny i w czasach stalinowskich. I dwa razy wróci.

Odbuduje zniszczony gmach, który władza ludowa upaństwowi, mianując go jednak na pewien czas dyrektorem, by później odsunąć. Wróci ponownie w drugiej połowie lat 50. W sumie stanowisko sprawować będzie łącznie przez trzy dekady. Jego biografia nigdy nie oddzieli się od sceny, którą stworzył. Warto, by ktoś ją opowiedział.

Już jutro, w setną rocznicę istnienia Teatru Polskiego w Warszawie, premiera nowej inscenizacji "Irydiona" w reżyserii Andrzeja Seweryna.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji