Ojczyzna w za małej pigułce
Portret nas samych miał się wyłonić z przedstawienia "Powrót Odysa" w reżyserii Pawła Wodzińskiego. I częściowo się wyłonił. Szkoda tylko, że reżyser nie pogłębił tematu.
Aż się wierzyć nie chce, że sztukę wielkiego i zarazem ostatniego polskiego wieszcza Stanisława Wyspiańskiego podać można w aż tak skondensowanej formie. Całość trwała niewiele ponad godzinę, ale nie czas jest najważniejszy. Chodzi o to, że reżyser rozpoczął kilka wątków i nigdy ich nie dokończył.
Powiodła się próba wykreowania wyraźnych osobowości przez bydgoskich aktorów. Artyści, którym za przekonywające kreacje należą się brawa, niczym antyczny chór raz pojawiają się na scenie, raz znikają za wielkimi drzwiami. Są bardzo współcześni nie tylko w ubiorze, ale i w podejściu do patriotyzmu. Narodowy ołtarzyk ze zniczem i elementami rycerskiej broni służy im jako podręczna zapalniczka. Piją, śpiewają, nucą patetyczne melodie (Vangelis) kłócą się, chcą być pierwsi i ostatni zarazem. Symboliczny przewodnik chóru do przenośnego mikrofonu śpiewa hymn o Odysie, bohaterze. W ten sposób udało się doskonale oddać twórcom spektaklu upodobanie Wyspiańskiego do twórczości antycznej, przy jednoczesnym współczesnym spojrzeniu artysty na sztukę. Gorzej było z tekstem. Dykcja niektórych aktorów pozostawia wiele do życzenia, bo w szybko wypowiadanych zdaniach trudno było rozszyfrować poszczególne słowa.
Mężczyzna w swetrze, gość owinięty flagą, zblazowane kobiety, porywczy młodzian, syn Odysa - można uznać ich za Polaków i Polaczków. Odys - znakomity Mariusz Saniternik, wraca do tej bandy i odkrywa, że to nie kraj jego młodości, który zostawił. Odys też nie jest już bohaterem. Chce zabijać gachów Penelopy, chce się mścić, podobnie jak jego syn Telemach. A Penelopa (w tej roli elektryzująca publiczność Beata Bandurska) ogłasza wśród starających się o jej rękę szemranych zalotników konkurs - wygra ten, kto zdoła napiąć łuk. Ci, którzy znają losy Odysa, wiedzą, że wyczyn uda się tylko jemu. Ci, którzy oryginału nie znają, są jeszcze bardziej zaskoczeni nagłym zakończeniem spektaklu. Urywa się on monologiem tytułowego bohatera, deklamującego: "Nikt żyw w kraj młodości raz drugi nie wraca...". Czyżby reżyserowi zabrakło pomysłu na zakończenie? Przedstawienie nie ma wyraźnej puenty, nie bardzo wiadomo, po co to wszystko? Znów można powiedzieć, że tak miało być, bo taka jest Polska. Byłoby to jednak zbyt proste.
Światła gasną. To koniec. Kurtyna opadła, aktorzy odeszli nagrodzeni brawami, publiczność wciąż jednak siedziała na swoich miejscach. Niekoniecznie dlatego, że byli pod wrażeniem sztuki. Po prostu czekali na ciąg dalszy!