Pejzaże historii
Z objętości zamieszczonej w "Nowym Korbucie" bibliografii głosów prasy o "Wiośnie Narodów" można by wnosić, że z dorobku dramaturgicznego Adolfa Nowaczyńskiego ten utwór w chwili powstania wywołał najbardziej wszechstronną dyskusję. W rzeczywistości jednak wraz z dużą liczbą wypowiedzi nie szła w parze ich dogłębność; polemika z komedią Nowaczyńskiego wynikała najczęściej z urazów wobec postawy politycznej autora, jej obrona - z poczucia partyjnej solidarności. Była to zatem dyskusja w swym charakterze niezwykle współczesna, dyskusja niema, w której wymianę opinii na tematy aktualne, zamaskowano rozmaitymi grymasami, skrzywieniami i puszczaniem oka do czytelnika.
Dla pierwszej części kampanii prasowej około "Wiosny Narodów" charakterystyczny jest rysunek, jaki ukazał się w pierwszym numerze "Cyrulika Warszawskiego" w roku 1929. Jerzy Zaruba przedstawił na nim Adolfa Nowaczyńskiego owiniętego egzemplarzem "Gazety Warszawskiej", w czapce krakowskiej na głowie, przyjmującego z ręki wynurzającej się z krakowskiego barbakanu worek pieniędzy. Redakcja opatrzyła tę scenkę komentarzem: "Z przypowieści biblijnych: Syn Marnotrawny, czyli Adolf Nowaczyński laureatem Teatru im. Słowackiego w Krakowie". Zaiste, o ewangelicznych nastrojach zdawał się świadczyć
werdykt jury konkursu dramaturgicznego ogłoszonego w sezonie 1927/28, przyznający Nowaczyńskiemu jedną z dwóch drugich nagród. Napisana przezeń w 1912 roku sztuka "Nowe Ateny" dająca jadowicie satyryczną wizję Krakowa początku wieku zdała się przekreślić definitywnie jakiekolwiek możliwości pojednania z rodzinnym miastem tego przyszywanego i zapamiętałego w swych politycznych wyborach warszawisty. Szyderstwo "Cyrulika..." było tym bardziej uzasadnione, że po ogłoszeniu wyniku konkursu Nowaczyński nadesłał do krakowskiego "Głosu Narodu" list "o swoim stosunku do Krakowa". Podkreślił w nim, że najnowsza jego sztuka, "Wiosna Narodów", stanowiąc pendant do "Nowych Aten" jest próbą nawiązania przyjacielskich stosunków z krakowską publicznością. Błogiemu nastrojowi pojednania nie poddali się dwaj członkowie konkursowego jury. Pierwszy - Antoni Beaupre, redaktor naczelny "Czasu", poprzestał na opublikowaniu swego votum separatum; drugi - Emil Haecker, redaktor naczelny "Naprzodu" rozpoczął wielomiesięczną batalię dziennikarską. Jej zaciekłość tłumaczy w pewnym stopniu fakt, że jako znany działacz socjalistyczny, miał Haecker z Nowaczyńskim, publicystą prasy endeckiej, porachunki wykraczające poza konwencjonalną tylko różnicę politycznych gustów. W swoim czasie Nowaczyński na łamach "Myśli Narodowej" obdarzył krakowskiego socjalistę tak niezwyczajowymi określeniami jak "man of street", "eunuch stylu", "zołzowata szkapa dryndziarska", wypomniał mu semickie pochodzenie oraz zbyt późny chrzest. A wszystko przy okazji recenzji z przygotowanego przez Haeckera dla Biblioteki Narodowej wyboru wierszy Edmunda Wasilewskiego.
Mając zapewne poczucie śmieszności oprotestowywania decyzji jury li tylko z powodu swej niezgody na wizję przeszłości zaprezentowaną w wyróżnionym utworze, redaktor "Naprzodu" skoncentrował się głównie na ujawnianiu nieformalności w przebiegu prac sądu konkursowego. Przede wszystkim podważył bezstronność dyrekcji teatru, która jakoby przedstawiła do oceny tylko tendencyjnie dobrane utwory. Nie mogąc zaś przeforsować ostatecznie swoich typów, do grona jurorów powołała, niemalże w ostatniej chwili, profesora Władysława Folkierskiego, ówczesnego oboźnego województwa krakowskiego, regionalnego szefa Obozu Wielkiej Polski. Tego typu machinacje doprowadziły w rezultacie do nagrodzenia Nowaczyńskiego, wobec którego dyrekcja teatru miała ponoć zobowiązania wynikające ze, znowu niezgodnego z zasadami konkursu, wcześniejszego zadatkowania "Wiosny Narodów".
Podanie w wątpliwość niezawisłości jury doprowadziło do wystosowania przez pozostałych jego członków otwartego listu protestacyjnego, zaś jednego z laureatów, Ferdynanda Goetla, do zrzeczenia się nagrody przyznanej mu za "Samuela Zborowskiego".
I w tym momencie rozpoczął się drugi akt całej dyskusji, dla którego, co znaczące, nie odnajdziemy już ciętej puenty na łamach "Cyrulika Warszawskiego". Utwór autorstwa ulubionej przez Curylikowych rysowników postaci na przeciąg kilku miesięcy stał się ośrodkiem dyskusji jakby zbyt gwałtownej, poruszającej problemy zbyt newralgiczne dla międzywojennej Polski, jak na organ prasowy Opozycji Jego Królewskiej Mości. Pierwsza część zarzutów wobec "Wiosny Narodów" dotyczy przedziwnego wolapiku, którym Nowaczyński napisał sztukę. O tym językowym cocktailu wypowie się wkrótce powołany przez redakcję ekspert: pani profesor Zofia Kurzowa. My z kolei zajmiemy się długą grupą pretensji pod adresem autora, pretensji dotyczących sposobu ukazania krakowskich wydarzeń roku 1848. Wyrażana przez polemistów opinia o tendencyjnym pomniejszeniu i wykoślawieniu roli podwawelskiego grodu w trakcie Wiosny Ludów daje się rozbić na trzy punkty szczegółowe: 1. kpina z zasłużonych i godnych szacunku obywateli, 2. bezpodstawne uczynienie z czeskiego koncepisty cyrkularnego, Barnabasa Nedostala, jednego z głównych bohaterów narodowego zrywu, 3. zlekceważenie oporu krakowian oraz przede wszystkim Gwardii Narodowej wobec władz austriackich.
Żadnego z tych zarzutów Nowaczyński nie przyjął do wiadomości. Świadczyć może o tym powtórzona po kilku miesiącach, przy okazji warszawskiej prapremiery utworu, uwaga, że "Wiosna Narodów" "ma poniekąd rehabilitować gród podwawelski w dziedzinie jego tendencji wyzwoleńczych i wykazać, przypomnieć, że i Kraków rwał się swego czasu do wolności i niepodległości...". Dokładna analiza sztuki każe wątpić w deklarowaną przez autora dobrą wolę, zaś umieszczenie całego sporu w panoramie spraw politycznych drugiej połowy lat dwudziestych dowodzi, że nie była to tylko bezinteresowna złośliwość. Żale pod adresem Nowaczyńskiego, których stała się ona przyczyną, uporządkowane tutaj pod względem ważności, spróbujemy omówić również w tym samym porządku.
Ad 1. Komponując personarium "Wiosny Narodów" pomieszał autor postacie autentyczne z fikcyjnymi, dlatego też zarzut nieuszanowania pamięci konkretnych osób można stosunkowo łatwo podważyć, dowodząc ich niehistoryczności. Dla Nowaczyńskiego nie była to jednak sprawa chyba tak prosta, skoro w tej jednej kwestii przyznał milcząco rację swoim recenzentom.
Szczególne wzburzenie wywołało skarykaturowanie Ambrożego Grabowskiego, przedstawienie go w utworze jaku skrajnego ugodowca, pozbawionego wszelkiego poczucia narodowej godności. Postać tego samouka i niedzielnego historyka mogła być rzeczywiście materiałem dla wielu wdzięcznych żartów, tyle że w świadomości krakowian pozostał on przede wszystkim jako bezgranicznie oddany patriota. Wsławił się między innymi tym, że odnalazłszy akt erekcyjny Ołtarza Mariackiego, powodowany naiwnym narodowym impulsem, wykreślił stamtąd określenie Wita Stwosza "Alemanus de Norimberga". Poza tym, jako teść Karola Estreichera, był Grabowski postacią niemal nietykalną. Jej groteskowe wykrzywienie zrozumiano jako zwykłą profanację. Ostentacyjnie uświadomił to Nowaczyńskiemu Karol Estreicher młodszy, który po ogłoszeniu werdyktu konkursowego, wywołał w Krakowie, w obronie czci dziada, kilka skandali. Nowaczyński poddał się w tym miejscu opinii i w książkowym wydaniu dramatu Pan Ambroży zamienił się w antykwariusza Gaudentego.
Nie przejmował się natomiast zbytnio, że w postaci Hermana Augustusa Spiessburgera, profesora astronomii na Akademii Krakowskiej, dopatrzono się rysów nobliwego rektora tej uczelni, wieloletniego dziekana Wydziału Lekarskiego, Franciszka Skobla, który sukcesy medyczne łączył z wielką pasją językoznawczą. W jego dorobku naukowym pośród prac z zakresu patologii i farmakologii na poczesnym miejscu znajdują się artykuły "O zepsuciu języka polskiego" oraz "O skażeniu języka polskiego w dziennikach i innych pismach osobliwie w Galicyi..." Że w rysach tego portretu trudno się doszukać bezstronności historyka deklarowanej przez Nowaczyńskiego, świadczy już samo sceniczne nazwisko nadane tej postaci. Spiessburger to po niemiecku parafianin, mieszczuch, kołtun, filister.
Ad 2. Monografista wydarzeń krakowskich roku 1848, Józef Gollenhofer, pisze o hrabim Maurycym Deymie, Czechu, wysokim urzędniku krakowskim, który niemalże od razu po ogłoszeniu cesarskiej konstytucji opuścił miasto, że cieszył się sympatią mieszkańców. W podobny sposób wyrażał się o nim w swoim pamiętniku Fryderyk Hechel: "komisarz cesarski, dobry i poczciwy Czech...". Niestety, niewielu Czechów posiadało w Galicji podobną opinię. Szczególnie właśnie w trakcie Wiosny Ludów, kiedy to posądzani byli powszechnie o to, że zamieszanie w Cesarstwie zapragną wykorzystać dla wywalczenia sobie kosztem innych nacji wyjątkowej pozycji w państwie. Tego rodzaju niepokoje potwierdził między innymi przebieg dwóch ważnych zjazdów, jakie miały miejsce tego roku: podczas Kongresu Słowiańskiego w Pradze oraz Frankfurckiego Zgromadzenia Narodów Czesi wyraźnie podkreślali swoją wyższość wobec innych mniejszości narodowych Austrii. Galicyjska niechęć do południowych sąsiadów narastała zresztą już od dawna, odkąd w c.k. stolicy zorientowano się, jak wiernymi i obowiązkowymi urzędnikami stają się oni na polskich ziemiach. Wymowna jest tutaj opinia zaczerpnięta z "Diariusza wypadków 1848 roku" A. Batowskiego: Czesi, których Austriacy "pod pozorem konstytucji ułowili (...) do poddańczej uległości cesarskiej dynastii (...) kiedy Polacy krew swoją przez sto blisko lat wylewali i wylewają dotąd, kiedy nami i Europa, Afryka, Azja i Ameryka zaludniona, Czesi, płatni żołdacy lub na urzędach, gnębili Polaków".
Barnabas Nedostal, Czech przewodniczący patriotycznemu zgromadzeniu, jest zatem postacią nie tylko fikcyjną, ale i całkowicie fałszywą. Niejasna jednak będzie wymowa końcowej sceny "Kochajmy się!", kiedy Maman Liedermeyer rzuca się na szyję cyrkularnemu koncypiście, gdy nie uświadomimy sobie, że Nedostala w roku 1928 odczytywano przede wszystkim jako konstrukcję polityczną.
Początek ustępliwej polityki Francji wobec Niemiec, postanowienia konferencji locarneńskiej osłabiające pozycję Polski utwierdziły w łonie endecji słuszność polityki nakierowanej na ZSRR oraz państwa Małej En-tenty, w której Czechosłowacja wiodła prym. Nowaczyński na łamach "Gazety Warszawskiej" wielokrotnie powracał do tego tematu, domagając się od rządu docenienia w państwie czeskim politycznego partnera. Nedostal był tutaj tylko jednym z elementów większej kampanii propagandowej. Dla przeciwników endecji tym bardziej irytującej, że próbującej wskrzesić idee panslawizmu, tak niechętnie akceptowane w Polsce, a urastające do rangi narodowej racji stanu właśnie w Czechach. "Podły Czech, bo panslawista" pisał dziewiętnastowieczny pamiętnikarz i wyrażał w ten sposób nastroje powszechne panujące w Galicji. I jest szyderstwem do potęgi, że właśnie Kraków 1848 uczynił Nowaczyński sceną panslawistycznej demonstracji. O uczuleniu na słowiańskich pobratymców świadczą między innymi fragmenty "Zapisków z 1848 roku" Karola Estreichera, których bohaterami są postacie pojawiające się w teatrze Nowaczyńskiego: "Thomain aktor i Borkowski aktor, rosyjscy ajenci, podburzali lud czynnie. Thomain sam chwalił się, że 24 kwietnia po sześć groszy rozdawał między pospólstwo. Krieg łajdak, a tchórz, zdaje się, że jest płatny od Rosji".
Ad 3. Komedia historyczna ma swoje prawa i nie musi dostrzegać wszystkich uwikłań dziejów. Niemniej ze swego, obliczonego na komiczny efekt, cięcia przez historię rozliczona zostanie bezwzględnie. I dlatego w pełni zrozumieć trzeba żal, jaki wzbudziło podsumowanie zbrojnego wysiłku krakowian jedną, w gruncie rzeczy, anegdotą. Autentyczny fakt ugodzenia feldmarszałka Castiglione wystrzeloną z karabinu czcionką drukarską, "symbolem wolności", jak mówi Spiessburger, został w "Wiośnie Narodów" przeinaczony. Nowaczyński miast zgodnie z historyczną prawdą posłać ładunek w twarz, umieścił go w terenie "nie kwalifikującym się do sprecyzowania", czyli jednym słowem, w tyłku dowódcy austriackiego garnizonu.
Takie błazeńskie spuentowanie możliwości militarnych powstania 1848 roku było wyciągnięciem ostatecznych konsekwencji z obrazu, jaki Nowaczyński zarysował od razu w I akcie. Przybywającą do ogródka Maman Liedermeyer Gwardię Obywatelską uzbroił w laski, kije i parasole oraz wzmocnił siłami Bractwa Kurkowego. Dla fasonu kazał śpiewać bez specjalnego porządku "Miała baba koguta" oraz "Tę onucę, coś mi dała..." Stworzył w ten sposób pełną jadu karykaturę ochotniczego wojska, które do boju zmierza z lajkonikiem na skrzydłach. Za myślą autora "Wiosny Narodów" podążył skwapliwie między innymi "Kurier Poznański", który po tamtejszej premierze utworu pisał: "Obraz jej (Gwardii Narodowej) jest tak wierny, że historyk badający dzieje tej instytucji musi nim być uderzony. Skład, "równanie", "krycie", "broń" i w ogóle cała żałosno-komiczna struktura towarzyszyła tej formacji od jej narodzin w czasach Księstwa Warszawskiego, aż po ostatni występ w 1848 r.". Dzisiejszy historyk zdaje się nie potwierdzać tych sądów, a w każdym razie nie oceniać ochotniczych oddziałów na podstawie ich prezencji.
Statut Gwardii Narodowej z 1848 roku stanowił, że do jej obowiązków należy "być obroną konstytucyjnego Monarchy, tarczą konstytucji i ustaw, filarem utrzymania spokoju i porządku wewnątrz - zachowawcą niepodległości i całości ogółu państwa...", lecz w rzeczywistości zawiązanie tego typu formacji miało znaczenie dużo bardziej bezpośrednie dla polskiej polityki narodowej. Po pierwsze, utrzymanie porządku wewnątrz kraju siłami własnymi stanowiło w opinii większości cenę powodzenia polskich działań w Wiedniu i, szerzej, na arenie europejskiej. Doszło nawet do tego, że tragicznego 26 kwietnia, kiedy w Krakowie rozgorzały spontaniczne walki przeciw wojskom austriackim, Gwardia Narodowa przystąpiła do rozbierania spiętrzonych na ulicach barykad, byle tylko nie sprowokować cesarskich żołnierzy. Drugi, niebłahy sens istnienia milicji złożonej z krakowskich obywateli wiązał się z niedawnym rokiem 1846 i nie wygasłym jeszcze lękiem przed chłopskim żywiołem. Z tego powodu o wiele bardziej uzasadnione od "Miała baba koguta..." byłoby w ustach wolontariuszy przejmujące "Z dymem pożarów". Lecz i tym razem nie chodziło o autentyzm historycznego ujęcia.
Scenę w Collegium Nowodworskiego, kiedy to profesor Spiessburger wymienia z górą dwie setki nazwisk "gente Germani, natione Sarmatae", którzy przystąpili do Gwardii Narodowej, jedna z recenzentek skomentowała: "założeniem Nowaczyńskiego było dowieść, że najlepsi patrioci w Polsce są obcego pochodzenia". Nieumiejętność odczytania intencji autora wyjątkowo zadziwiająca, jako że przytaczając długą litanię niemieckich nazwisk, członków niepoważnej organizacji wojskowej, miał Nowaczyński zamiar akurat odwrotny. Pisał o tym Stefan Kawyn, recenzent lwowskiego "Słowa Polskiego": "Aluzje (...) dotyczą przede wszystkim specyficznego dla Krakowa układu sił narodowych i pojęć politycznych. Tak było, zdaniem autora w r. 1848, tak podobnie działo się w r. 1914. Historia się ironicznie powtarza!". Demaskacji dopełnił Adam Grzymała-Siedlecki w poznańskiej "Tęczy": "Tak, było coś z cichego zakątka czasów w tej atmosferze. Rewolucja słów raczej niż rewolucja czynów (...) pyrrusowo zwycięska i odpłacona potem w ten sposób, że ci, co ją własnymi rękami robili, wyszli na niej mniej więcej tak, jak nasza PPS wyszła na maju 1926...". Były zatem przesunięcia akcentów w obrazie Gwardii Narodowej zabiegiem obliczonym na spostrzegawczego widza, wyrażającym ironiczną ocenę nie tyle konkretnej formacji, co w ogóle gwardyjskiej koncepcji historii: tej roku 1848, 1914, 1926.
Historiograficzny pozornie spór, owa niema dyskusja ujawnia w ten sposób swoje istotne dla dwudziestolecia znaczenie. Okazuje się być przewrotnym komentarzem do legionowej rzeczywistości tamtych lat, bezwzględną krytyką prowadzonej przez sanację polityki wewnętrznej i zewnętrznej, paszkwilem na upowszechniane ówcześnie postawy łatwego a efektownego patriotyzmu. Lecz nie należy zapominać, że satyra Nowaczyńskiego stanowiła oręż w zaciętej walce o odzyskanie władzy, jaką po roku 1926 prowadziła endecja z ugrupowaniami sanacyjnymi. Stąd każde z wyliczonych tutaj przebarwień w negatywnym obrazie lat dwudziestych, jaki daje "Wiosna Narodów", jest wynikiem określonej tendencji, nadpobudliwej reakcji na konkretne zjawiska.
Podwawelska rewolucja rzeczywiście była żałosna i śmieszna, taka, jaką zapragnął ukazać ją autor "Wiosny Narodów". Wyraźnie fascynował go ten kawał razowej i niereprezentacyjnej historii, który odnalazł we wstydliwie pomijanych dokumentach tamtych lat: te wszystkie smrody i smrodziki, partyjki wista, na które zbierało się wieczorami rewolucyjne towarzystwo, ta chęć utrzymania spokoju za wszelką cenę i wedle komedianckiej maniery inscenizowane niepodległościowe demonstracje. Nie chciał tylko Nowaczyński pamiętać, że krakowskie przypadki miały też i inny wymiar. Zresztą, nie musiał - tak jak nie zważali na to pozostali interpretatorzy tego odcinka dziejów.
Okazały się one szczególnie plastycznym materiałem już przy sześćdziesiątej rocznicy wydarzeń, którą postanowiono uczcić wzniesieniem na Cmentarzu Rakowickim pomnika ofiar bombardowania z 26 kwietnia. Jerzy Moszyński, ultrakonserwatywny polityk krakowski, pisał w wydanej własnym nakładem broszurce: "Zaiste trudno zrozumieć, jaki cel może mieć rozbudzanie po 60-ciu latach pietyzmu i czci polskich rzemieślników dla ofiar rewolucji 1848?, a więc dla ofiar jednego z najwięcej bezmyślnych, demagogicznych ruchów, które masoneria rozniecała w Polsce!". W obnażeniu detalicznej prawdy o ówczesnych faktach autor cytowanej publikacji posunął się dużo dalej niż Nowaczyński. Opis zamordowania przez żołdaków niemowlęcia, zaczerpnięty ze "Zdania Sprawy Komitetu Narodowego..". opatrzył komentarzem: "W opisie tym widzimy przede wszystkim jedną wielką niedokładność. Podaje się potworną zbrodnię zakłucia dziecka przez żołnierza i obnoszenia go na bagnecie, a zapomina się podać nazwiska jego rodziców...". Obok tej makabrycznie pedanteryjnej wizji roku 1848 pojawiła się jeszcze jedna, w deklaracjach równie niewątpliwa, socjalistyczna wersja wydarzeń. Na gruncie krakowskim jej rzecznikiem był między innymi Emil Haecker, co odsłania nam kolejny powód jego zawziętości wobec utworu Nowaczyńskiego. O jednodniowym powstaniu w Krakowie pisał stylem reportaży relacjonujących przebieg Komuny Paryskiej: "Rozpoczęła się zawzięta, mordercza walka uliczna. Rewolucjoniści bronili barykad z bohaterskim męstwem. Nawet kobiety i dzieci wzięły udział w walce, lejąc z okien war na wojsko i rzucając na nie drzewem, żelastwem i meblami (...) Mnóstwo trupów i rannych zasłało ulice". Przeszłość z pełną wyrozumiałością przyglądała się podobnym historycznym partykularzom.
Miały one przez długi czas pełne prawa artystycznej kreacji. Ale doświadczenia, jakie tymczasem stały się udziałem naszej świadomości, na naczelne miejsce wysunęły pytanie o dziejową prawdę. Dociekania nad możliwościami jej poznania, nad jej intelektualną strukturą zaważyły nad kształtem współczesnego myślenia o historii. I dzisiaj wiemy już na pewno, że istoty krakowskiej Wiosny Narodów nie mogła oddać którakolwiek z przytaczanych tutaj wersji: ani endecka Nowaczyńskiego, ani konserwatywna Moszyńskiego, ani socjalistyczna Haeckera, ani nawet naukowo bezstronna Gollenhofera. Nie mogła - albowiem prawda o wydarzeniach sprzed niemal półtora wieku kryje się dopiero w sumie tych interpretacji, wzbogaconych dodatkowo o najbardziej popularną, romantyczną, idealistyczną legendę Krakowa roku czterdziestego ósmego, którą każdy z wymienianych autorów próbował lekceważyć.
Ta dogłębna, momentami obezwładniająca świadomość rozległości historycznego pejzażu, ofiarowana nam w ciągu tragicznych przejść ostatnich kilkudziesięciu lat, zaważyła w sposób istotny, wręcz decydujący nad współczesnym odczytaniem komedii Nowaczyńskiego dokonanym w Starym Teatrze. W związku z tym przedstawieniem nie da się już dziś odnaleźć w prasie zwrotów uznających autora "Wiosny Narodów" za "herolda szczepowej nadwartości Narodu", jak w 1929 roku określiła go "Gazeta Warszawska". Tadeusz Bradecki nie przeczytał może więcej książek o 1848 roku niż Nowaczyński, ale z pewnością sięgał do innych. I to one, wbrew wyraźnemu oczarowaniu reżysera dramaturgicznym kunsztem utworu, nie pozwoliły mu poprzestać na konstatacjach wpisanych w tekst powstały przed ponad półwieczem. Dlatego może w tym przedstawieniu tak wiele wątpliwości, tak wiele niedopowiedzeń, znaczących pękanie tendencyjnej wizji historii Nowaczyńskiego pod naporem współczesnych nam doświadczeń. Ale tutaj wkraczamy już na obszary, które dla swej wypowiedzi zarezerwował Andrzej Wanat.