Artykuły

Pejzaże historii

Z objętości zamieszczonej w "Nowym Korbucie" bibliografii głosów prasy o "Wiośnie Narodów" można by wnosić, że z dorobku dramaturgicznego Adolfa Nowaczyńskiego ten utwór w chwili powstania wywołał najbardziej wszechstronną dyskusję. W rze­czywistości jednak wraz z dużą liczbą wypowiedzi nie szła w parze ich dogłębność; polemika z komedią Nowaczyńskiego wy­nikała najczęściej z urazów wo­bec postawy politycznej autora, jej obrona - z poczucia partyj­nej solidarności. Była to zatem dyskusja w swym charakterze niezwykle współczesna, dyskusja niema, w której wymianę opinii na tematy aktualne, zamaskowa­no rozmaitymi grymasami, skrzy­wieniami i puszczaniem oka do czytelnika.

Dla pierwszej części kampanii prasowej około "Wiosny Narodów" charakterystyczny jest rysunek, jaki ukazał się w pierwszym numerze "Cyrulika Warszawskiego" w roku 1929. Jerzy Zaruba przed­stawił na nim Adolfa Nowa­czyńskiego owiniętego egzempla­rzem "Gazety Warszawskiej", w czapce krakowskiej na głowie, przyjmującego z ręki wynurzają­cej się z krakowskiego barba­kanu worek pieniędzy. Redakcja opatrzyła tę scenkę komenta­rzem: "Z przypowieści biblij­nych: Syn Marnotrawny, czyli Adolf Nowaczyński laureatem Teatru im. Słowackiego w Krako­wie". Zaiste, o ewangelicznych nastrojach zdawał się świadczyć

werdykt jury konkursu drama­turgicznego ogłoszonego w sezo­nie 1927/28, przyznający Nowaczyńskiemu jedną z dwóch dru­gich nagród. Napisana przezeń w 1912 roku sztuka "Nowe Ateny" dająca jadowicie satyryczną wiz­ję Krakowa początku wieku zda­ła się przekreślić definitywnie jakiekolwiek możliwości pojed­nania z rodzinnym miastem tego przyszywanego i zapamię­tałego w swych politycznych wy­borach warszawisty. Szyderstwo "Cyrulika..." było tym bardziej uzasadnione, że po ogłoszeniu wyniku konkursu Nowaczyński nadesłał do krakowskiego "Głosu Narodu" list "o swoim stosunku do Krakowa". Podkreślił w nim, że najnowsza jego sztuka, "Wios­na Narodów", stanowiąc pendant do "Nowych Aten" jest próbą na­wiązania przyjacielskich stosun­ków z krakowską publicznością. Błogiemu nastrojowi pojedna­nia nie poddali się dwaj człon­kowie konkursowego jury. Pierwszy - Antoni Beaupre, redaktor naczelny "Czasu", poprze­stał na opublikowaniu swego votum separatum; drugi - Emil Haecker, redaktor naczelny "Na­przodu" rozpoczął wielomiesięcz­ną batalię dziennikarską. Jej zaciekłość tłumaczy w pewnym stopniu fakt, że jako znany działacz socjalistyczny, miał Hae­cker z Nowaczyńskim, publi­cystą prasy endeckiej, porachun­ki wykraczające poza konwen­cjonalną tylko różnicę politycz­nych gustów. W swoim czasie Nowaczyński na łamach "Myśli Narodowej" obdarzył krakowskie­go socjalistę tak niezwyczajowymi określeniami jak "man of street", "eunuch stylu", "zołzowata szkapa dryndziarska", wy­pomniał mu semickie pochodze­nie oraz zbyt późny chrzest. A wszystko przy okazji recenzji z przygotowanego przez Haeckera dla Biblioteki Narodowej wybo­ru wierszy Edmunda Wasilew­skiego.

Mając zapewne poczucie śmieszności oprotestowywania decyzji jury li tylko z powodu swej niezgody na wizję prze­szłości zaprezentowaną w wyróż­nionym utworze, redaktor "Na­przodu" skoncentrował się głów­nie na ujawnianiu nieformalnoś­ci w przebiegu prac sądu kon­kursowego. Przede wszystkim podważył bezstronność dyrekcji teatru, która jakoby przedstawi­ła do oceny tylko tendencyjnie dobrane utwory. Nie mogąc zaś przeforsować ostatecznie swoich typów, do grona jurorów powo­łała, niemalże w ostatniej chwili, profesora Władysława Folkierskiego, ówczesnego oboźnego województwa krakowskiego, re­gionalnego szefa Obozu Wiel­kiej Polski. Tego typu ma­chinacje doprowadziły w rezul­tacie do nagrodzenia Nowaczyń­skiego, wobec którego dyrek­cja teatru miała ponoć zobo­wiązania wynikające ze, znowu niezgodnego z zasadami konkursu, wcześniejszego zadatkowania "Wiosny Narodów".

Podanie w wątpliwość nieza­wisłości jury doprowadziło do wystosowania przez pozostałych jego członków otwartego listu protestacyjnego, zaś jednego z laureatów, Ferdynanda Goetla, do zrzeczenia się nagrody przy­znanej mu za "Samuela Zborow­skiego".

I w tym momencie rozpoczął się drugi akt całej dyskusji, dla którego, co znaczące, nie odnaj­dziemy już ciętej puenty na łamach "Cyrulika Warszawskiego". Utwór autorstwa ulubionej przez Curylikowych rysowników postaci na przeciąg kilku miesięcy stał się ośrodkiem dyskusji jakby zbyt gwałtownej, poruszającej problemy zbyt newralgiczne dla międzywojennej Polski, jak na organ prasowy Opozycji Jego Królewskiej Mości. Pierwsza część zarzutów wobec "Wiosny Narodów" dotyczy przedziwnego wolapiku, którym Nowaczyński napisał sztukę. O tym języko­wym cocktailu wypowie się wkrótce powołany przez redak­cję ekspert: pani profesor Zofia Kurzowa. My z kolei zajmiemy się długą grupą pretensji pod adresem autora, pretensji do­tyczących sposobu ukazania kra­kowskich wydarzeń roku 1848. Wyrażana przez polemistów opinia o tendencyjnym pomniej­szeniu i wykoślawieniu roli pod­wawelskiego grodu w trakcie Wiosny Ludów daje się rozbić na trzy punkty szczegółowe: 1. kpina z zasłużonych i godnych szacunku obywateli, 2. bezpodstawne uczynienie z czeskiego koncepisty cyrkularnego, Barnabasa Nedostala, jednego z głów­nych bohaterów narodowego zry­wu, 3. zlekceważenie oporu kra­kowian oraz przede wszystkim Gwardii Narodowej wobec władz austriackich.

Żadnego z tych zarzutów No­waczyński nie przyjął do wiado­mości. Świadczyć może o tym powtórzona po kilku miesiącach, przy okazji warszawskiej pra­premiery utworu, uwaga, że "Wiosna Narodów" "ma poniekąd rehabilitować gród podwawelski w dziedzinie jego tendencji wy­zwoleńczych i wykazać, przypo­mnieć, że i Kraków rwał się swego czasu do wolności i nie­podległości...". Dokładna analiza sztuki każe wątpić w deklaro­waną przez autora dobrą wolę, zaś umieszczenie całego sporu w panoramie spraw politycznych drugiej połowy lat dwudziestych dowodzi, że nie była to tylko bezinteresowna złośliwość. Żale pod adresem Nowaczyńskiego, których stała się ona przyczyną, uporządkowane tutaj pod wzglę­dem ważności, spróbujemy omó­wić również w tym samym po­rządku.

Ad 1. Komponując personarium "Wiosny Narodów" pomieszał au­tor postacie autentyczne z fik­cyjnymi, dlatego też zarzut nieuszanowania pamięci konkretnych osób można stosunkowo łatwo podważyć, dowodząc ich niehistoryczności. Dla Nowaczyńskie­go nie była to jednak sprawa chyba tak prosta, skoro w tej jednej kwestii przyznał milcząco rację swoim recenzentom.

Szczególne wzburzenie wy­wołało skarykaturowanie Ambro­żego Grabowskiego, przedstawie­nie go w utworze jaku skrajnego ugodowca, pozbawionego wszelkiego poczucia narodowej godności. Postać tego samouka i niedzielnego historyka mogła być rzeczywiście materiałem dla wie­lu wdzięcznych żartów, tyle że w świadomości krakowian pozo­stał on przede wszystkim jako bezgranicznie oddany patriota. Wsławił się między innymi tym, że odnalazłszy akt erekcyjny Ołtarza Mariackiego, powodowa­ny naiwnym narodowym impul­sem, wykreślił stamtąd określe­nie Wita Stwosza "Alemanus de Norimberga". Poza tym, jako teść Karola Estreichera, był Grabowski postacią niemal nie­tykalną. Jej groteskowe wykrzy­wienie zrozumiano jako zwykłą profanację. Ostentacyjnie uświa­domił to Nowaczyńskiemu Ka­rol Estreicher młodszy, który po ogłoszeniu werdyktu konkur­sowego, wywołał w Krakowie, w obronie czci dziada, kilka skan­dali. Nowaczyński poddał się w tym miejscu opinii i w książ­kowym wydaniu dramatu Pan Ambroży zamienił się w antykwariusza Gaudentego.

Nie przejmował się natomiast zbytnio, że w postaci Hermana Augustusa Spiessburgera, profe­sora astronomii na Akademii Krakowskiej, dopatrzono się ry­sów nobliwego rektora tej uczel­ni, wieloletniego dziekana Wy­działu Lekarskiego, Franciszka Skobla, który sukcesy medyczne łączył z wielką pasją języko­znawczą. W jego dorobku nau­kowym pośród prac z zakresu patologii i farmakologii na po­czesnym miejscu znajdują się artykuły "O zepsuciu języka pol­skiego" oraz "O skażeniu języka polskiego w dziennikach i innych pismach osobliwie w Galicyi..." Że w rysach tego portretu trudno się doszukać bezstronności histo­ryka deklarowanej przez No­waczyńskiego, świadczy już samo sceniczne nazwisko nadane tej postaci. Spiessburger to po nie­miecku parafianin, mieszczuch, kołtun, filister.

Ad 2. Monografista wydarzeń krakowskich roku 1848, Józef Gollenhofer, pisze o hrabim Maurycym Deymie, Czechu, wy­sokim urzędniku krakowskim, który niemalże od razu po ogło­szeniu cesarskiej konstytucji opuścił miasto, że cieszył się sym­patią mieszkańców. W podobny sposób wyrażał się o nim w swoim pamiętniku Fryderyk Hechel: "komisarz cesarski, dobry i poczciwy Czech...". Niestety, niewielu Czechów posiadało w Galicji podobną opinię. Szcze­gólnie właśnie w trakcie Wiosny Ludów, kiedy to posądzani byli powszechnie o to, że zamieszanie w Cesarstwie zapragną wyko­rzystać dla wywalczenia sobie kosztem innych nacji wyjątkowej pozycji w państwie. Tego rodza­ju niepokoje potwierdził między innymi przebieg dwóch ważnych zjazdów, jakie miały miejsce tego roku: podczas Kongresu Słowiańskiego w Pradze oraz Frankfurckiego Zgromadzenia Narodów Czesi wyraźnie pod­kreślali swoją wyższość wobec innych mniejszości narodowych Austrii. Galicyjska niechęć do południowych sąsiadów narasta­ła zresztą już od dawna, odkąd w c.k. stolicy zorientowano się, jak wiernymi i obowiązkowymi urzędnikami stają się oni na polskich ziemiach. Wymowna jest tutaj opinia zaczerpnięta z "Diariusza wypadków 1848 roku" A. Batowskiego: Czesi, których Austriacy "pod pozorem konsty­tucji ułowili (...) do poddańczej uległości cesarskiej dynastii (...) kiedy Polacy krew swoją przez sto blisko lat wylewali i wyle­wają dotąd, kiedy nami i Euro­pa, Afryka, Azja i Ameryka za­ludniona, Czesi, płatni żołdacy lub na urzędach, gnębili Pola­ków".

Barnabas Nedostal, Czech przewodniczący patriotycznemu zgromadzeniu, jest zatem posta­cią nie tylko fikcyjną, ale i cał­kowicie fałszywą. Niejasna jed­nak będzie wymowa końcowej sceny "Kochajmy się!", kiedy Maman Liedermeyer rzuca się na szyję cyrkularnemu koncypiście, gdy nie uświadomimy so­bie, że Nedostala w roku 1928 odczytywano przede wszystkim jako konstrukcję polityczną.

Początek ustępliwej polityki Francji wobec Niemiec, posta­nowienia konferencji locarneńskiej osłabiające pozycję Polski utwierdziły w łonie endecji słusz­ność polityki nakierowanej na ZSRR oraz państwa Małej En-tenty, w której Czechosłowacja wiodła prym. Nowaczyński na łamach "Gazety Warszawskiej" wielokrotnie powracał do tego tematu, domagając się od rządu docenienia w państwie czeskim politycznego partnera. Nedostal był tutaj tylko jednym z ele­mentów większej kampanii pro­pagandowej. Dla przeciwników endecji tym bardziej irytującej, że próbującej wskrzesić idee panslawizmu, tak niechętnie akceptowane w Polsce, a urasta­jące do rangi narodowej racji stanu właśnie w Czechach. "Podły Czech, bo panslawista" pisał dziewiętnastowieczny pamiętnikarz i wyrażał w ten sposób nastroje powszechne panują­ce w Galicji. I jest szyderstwem do potęgi, że właśnie Kraków 1848 uczynił Nowaczyński sceną panslawistycznej demonstracji. O uczuleniu na słowiańskich pobratymców świadczą między innymi fragmenty "Zapisków z 1848 roku" Karola Estreichera, których bohaterami są postacie pojawiające się w teatrze No­waczyńskiego: "Thomain aktor i Borkowski aktor, rosyjscy ajen­ci, podburzali lud czynnie. Tho­main sam chwalił się, że 24 kwietnia po sześć groszy rozda­wał między pospólstwo. Krieg łaj­dak, a tchórz, zdaje się, że jest płatny od Rosji".

Ad 3. Komedia historyczna ma swoje prawa i nie musi dostrze­gać wszystkich uwikłań dziejów. Niemniej ze swego, obliczonego na komiczny efekt, cięcia przez historię rozliczona zostanie bez­względnie. I dlatego w pełni zrozumieć trzeba żal, jaki wzbu­dziło podsumowanie zbrojnego wysiłku krakowian jedną, w gruncie rzeczy, anegdotą. Au­tentyczny fakt ugodzenia feld­marszałka Castiglione wystrze­loną z karabinu czcionką dru­karską, "symbolem wolności", jak mówi Spiessburger, został w "Wiośnie Narodów" przeinaczony. Nowaczyński miast zgodnie z historyczną prawdą posłać ładu­nek w twarz, umieścił go w te­renie "nie kwalifikującym się do sprecyzowania", czyli jednym słowem, w tyłku dowódcy au­striackiego garnizonu.

Takie błazeńskie spuentowanie możliwości militarnych powsta­nia 1848 roku było wyciągnięciem ostatecznych konsekwencji z obrazu, jaki Nowaczyński zarysował od razu w I akcie. Przyby­wającą do ogródka Maman Liedermeyer Gwardię Obywatel­ską uzbroił w laski, kije i para­sole oraz wzmocnił siłami Brac­twa Kurkowego. Dla fasonu ka­zał śpiewać bez specjalnego po­rządku "Miała baba koguta" oraz "Tę onucę, coś mi dała..." Stworzył w ten sposób pełną jadu kary­katurę ochotniczego wojska, któ­re do boju zmierza z lajkonikiem na skrzydłach. Za myślą autora "Wiosny Narodów" podążył skwap­liwie między innymi "Kurier Po­znański", który po tamtejszej pre­mierze utworu pisał: "Obraz jej (Gwardii Narodowej) jest tak wierny, że historyk badający dzieje tej instytucji musi nim być uderzony. Skład, "równanie", "krycie", "broń" i w ogóle cała żałosno-komiczna struktura to­warzyszyła tej formacji od jej narodzin w czasach Księstwa Warszawskiego, aż po ostatni wy­stęp w 1848 r.". Dzisiejszy histo­ryk zdaje się nie potwierdzać tych sądów, a w każdym razie nie oceniać ochotniczych oddzia­łów na podstawie ich prezencji.

Statut Gwardii Narodowej z 1848 roku stanowił, że do jej obowiązków należy "być obroną konstytucyjnego Monarchy, tar­czą konstytucji i ustaw, filarem utrzymania spokoju i porządku wewnątrz - zachowawcą nie­podległości i całości ogółu pań­stwa...", lecz w rzeczywistości zawiązanie tego typu formacji miało znaczenie dużo bardziej bezpośrednie dla polskiej polity­ki narodowej. Po pierwsze, utrzymanie porządku wewnątrz kraju siłami własnymi stanowiło w opinii większości cenę powo­dzenia polskich działań w Wied­niu i, szerzej, na arenie europejskiej. Doszło nawet do tego, że tragicznego 26 kwietnia, kiedy w Krakowie rozgorzały sponta­niczne walki przeciw wojskom austriackim, Gwardia Narodowa przystąpiła do rozbierania spię­trzonych na ulicach barykad, by­le tylko nie sprowokować cesar­skich żołnierzy. Drugi, niebłahy sens istnienia milicji złożonej z krakowskich obywateli wiązał się z niedawnym rokiem 1846 i nie wygasłym jeszcze lękiem przed chłopskim żywiołem. Z tego po­wodu o wiele bardziej uzasadnio­ne od "Miała baba koguta..." było­by w ustach wolontariuszy przej­mujące "Z dymem pożarów". Lecz i tym razem nie chodziło o au­tentyzm historycznego ujęcia.

Scenę w Collegium Nowo­dworskiego, kiedy to profesor Spiessburger wymienia z górą dwie setki nazwisk "gente Germani, natione Sarmatae", którzy przystąpili do Gwardii Narodo­wej, jedna z recenzentek sko­mentowała: "założeniem Nowaczyńskiego było dowieść, że naj­lepsi patrioci w Polsce są ob­cego pochodzenia". Nieumiejęt­ność odczytania intencji autora wyjątkowo zadziwiająca, jako że przytaczając długą litanię niemieckich nazwisk, członków niepoważnej organizacji woj­skowej, miał Nowaczyński za­miar akurat odwrotny. Pisał o tym Stefan Kawyn, recenzent lwowskiego "Słowa Polskiego": "Aluzje (...) dotyczą przede wszystkim specyficznego dla Krakowa układu sił narodowych i pojęć politycznych. Tak było, zdaniem autora w r. 1848, tak podobnie działo się w r. 1914. Historia się ironicznie powtarza!". Demaskacji dopełnił Adam Grzymała-Siedlecki w poznań­skiej "Tęczy": "Tak, było coś z cichego zakątka czasów w tej atmosferze. Rewolucja słów ra­czej niż rewolucja czynów (...) pyrrusowo zwycięska i odpła­cona potem w ten sposób, że ci, co ją własnymi rękami robili, wyszli na niej mniej więcej tak, jak nasza PPS wyszła na maju 1926...". Były zatem przesunięcia akcentów w obrazie Gwardii Narodowej zabiegiem obliczonym na spostrzegawczego widza, wy­rażającym ironiczną ocenę nie tyle konkretnej formacji, co w ogóle gwardyjskiej koncepcji hi­storii: tej roku 1848, 1914, 1926.

Historiograficzny pozornie spór, owa niema dyskusja ujawnia w ten sposób swoje istotne dla dwudziestolecia znaczenie. Oka­zuje się być przewrotnym ko­mentarzem do legionowej rze­czywistości tamtych lat, bez­względną krytyką prowadzonej przez sanację polityki wewnętrz­nej i zewnętrznej, paszkwilem na upowszechniane ówcześnie po­stawy łatwego a efektownego patriotyzmu. Lecz nie należy zapominać, że satyra Nowaczyńskiego stanowiła oręż w zaciętej walce o odzyskanie wła­dzy, jaką po roku 1926 prowadzi­ła endecja z ugrupowaniami sa­nacyjnymi. Stąd każde z wyli­czonych tutaj przebarwień w negatywnym obrazie lat dwu­dziestych, jaki daje "Wiosna Narodów", jest wynikiem określonej tendencji, nadpobudliwej reakcji na konkretne zjawiska.

Podwawelska rewolucja rzeczy­wiście była żałosna i śmieszna, taka, jaką zapragnął ukazać ją autor "Wiosny Narodów". Wyraźnie fascynował go ten kawał razowej i niereprezentacyjnej historii, który odnalazł we wstydliwie pomijanych dokumentach tam­tych lat: te wszystkie smrody i smrodziki, partyjki wista, na które zbierało się wieczorami rewolucyjne towarzystwo, ta chęć utrzymania spokoju za wszelką cenę i wedle komedianckiej ma­niery inscenizowane niepodległoś­ciowe demonstracje. Nie chciał tylko Nowaczyński pamiętać, że krakowskie przypadki miały też i inny wymiar. Zresztą, nie mu­siał - tak jak nie zważali na to pozostali interpretatorzy tego odcinka dziejów.

Okazały się one szczególnie plastycznym materiałem już przy sześćdziesiątej rocznicy wyda­rzeń, którą postanowiono uczcić wzniesieniem na Cmentarzu Rakowickim pomnika ofiar bom­bardowania z 26 kwietnia. Jerzy Moszyński, ultrakonserwatywny polityk krakowski, pisał w wy­danej własnym nakładem bro­szurce: "Zaiste trudno zrozu­mieć, jaki cel może mieć rozbu­dzanie po 60-ciu latach pietyz­mu i czci polskich rzemieślników dla ofiar rewolucji 1848?, a więc dla ofiar jednego z najwięcej bezmyślnych, demagogicznych ru­chów, które masoneria roznie­cała w Polsce!". W obnażeniu detalicznej prawdy o ówczesnych faktach autor cytowanej publikacji posunął się dużo dalej niż Nowaczyński. Opis zamordowa­nia przez żołdaków niemowlęcia, zaczerpnięty ze "Zdania Sprawy Komitetu Narodowego..". opat­rzył komentarzem: "W opisie tym widzimy przede wszystkim jedną wielką niedokładność. Podaje się potworną zbrodnię zakłucia dziecka przez żołnierza i obnoszenia go na bagnecie, a zapomina się podać nazwiska je­go rodziców...". Obok tej maka­brycznie pedanteryjnej wizji roku 1848 pojawiła się jeszcze jedna, w deklaracjach równie niewąt­pliwa, socjalistyczna wersja wy­darzeń. Na gruncie krakowskim jej rzecznikiem był między in­nymi Emil Haecker, co odsłania nam kolejny powód jego za­wziętości wobec utworu Nowaczyńskiego. O jednodniowym powstaniu w Krakowie pisał sty­lem reportaży relacjonujących przebieg Komuny Paryskiej: "Rozpoczęła się zawzięta, morder­cza walka uliczna. Rewolucjo­niści bronili barykad z bohater­skim męstwem. Nawet kobiety i dzieci wzięły udział w walce, lejąc z okien war na wojsko i rzucając na nie drzewem, żela­stwem i meblami (...) Mnóstwo trupów i rannych zasłało ulice". Przeszłość z pełną wyrozumia­łością przyglądała się podobnym historycznym partykularzom.

Miały one przez długi czas peł­ne prawa artystycznej kreacji. Ale doświadczenia, jakie tym­czasem stały się udziałem na­szej świadomości, na naczelne miejsce wysunęły pytanie o dziejową prawdę. Dociekania nad możliwościami jej poznania, nad jej intelektualną strukturą zawa­żyły nad kształtem współczesnego myślenia o historii. I dzisiaj wie­my już na pewno, że istoty kra­kowskiej Wiosny Narodów nie mogła oddać którakolwiek z przytaczanych tutaj wersji: ani endecka Nowaczyńskiego, ani konserwatywna Moszyńskiego, ani socjalistyczna Haeckera, ani nawet naukowo bezstronna Gollenhofera. Nie mogła - albo­wiem prawda o wydarzeniach sprzed niemal półtora wieku kryje się dopiero w sumie tych interpretacji, wzbogaconych do­datkowo o najbardziej popularną, romantyczną, idealistyczną legen­dę Krakowa roku czterdziestego ósmego, którą każdy z wymie­nianych autorów próbował lekce­ważyć.

Ta dogłębna, momentami obez­władniająca świadomość rozle­głości historycznego pejzażu, ofiarowana nam w ciągu tragicz­nych przejść ostatnich kilkudzie­sięciu lat, zaważyła w sposób istotny, wręcz decydujący nad współczesnym odczytaniem komedii Nowaczyńskiego dokona­nym w Starym Teatrze. W związ­ku z tym przedstawieniem nie da się już dziś odnaleźć w prasie zwrotów uznających autora "Wios­ny Narodów" za "herolda szcze­powej nadwartości Narodu", jak w 1929 roku określiła go "Gaze­ta Warszawska". Tadeusz Bradecki nie przeczytał może więcej książek o 1848 roku niż Nowaczyński, ale z pewnością sięgał do innych. I to one, wbrew wyraźnemu oczarowaniu reżysera dramaturgicznym kunsztem utworu, nie pozwoliły mu poprze­stać na konstatacjach wpisanych w tekst powstały przed ponad półwieczem. Dlatego może w tym przedstawieniu tak wiele wątpliwości, tak wiele niedopo­wiedzeń, znaczących pękanie ten­dencyjnej wizji historii Nowa­czyńskiego pod naporem współ­czesnych nam doświadczeń. Ale tutaj wkraczamy już na obszary, które dla swej wypowiedzi za­rezerwował Andrzej Wanat.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji