Kredens i rewolucja
O "Wiośnie Narodów w cichym zakątku" przez długie lata nikt nie pamiętał, mimo że jej warszawską prapremierę w 1929 roku uświetnili Solski, Węgrzyn i Ćwiklińska. Tym większe zdziwienie wywołało obecnie włączenie tej sztuki do repertuaru Starego Teatru. Wyciągnięto z teatralnego lamusa komedię historyczną pisarza, który sam związany mocno z Krakowem napisał rzecz o grodzie wawelskim. Jej akcja dotyczy wypadków z 1848 roku. Nowaczyński nasycił ją lokalnymi obserwacjami, postaciami i nawet osobliwościami języka, których trafność najlepiej ocenić może właśnie publiczność krakowska. Odpowiednio przykrojona przez reżysera Tadeusza Bradeckiego, zmieniła się sztuka Nowaczyńskiego, dość rozwlekła w oryginale, w efektowne widowisko o "przeklętych polskich pytaniach".
Tadeusz Bradecki jest młodym reżyserem, który zrealizował dopiero kilka przedstawień. Ale sporo już pisze się o jego talencie inscenizacyjnym i niebanalnej konstrukcji myślowej spektakli przygotowanych na kanwie "Woyzecka" Buchnera i "Pana Jowialskiego" Fredry. Otrzymał za nie cenioną Nagrodę im. Konrada Swinarskiego. Kilka lat temu przygotował także interesującą adaptację sceniczną powieści Dostojewskiego "Biedni ludzie". Po raz pierwszy zaaranżował wtedy własny, wywodzący się z jarmarcznego widowiska świat, którego bohaterowie uczestniczą w tej samej co my, "śmieszno-smutnej" komedii życia. Świetną zabawę i uniwersalne problemy, coś z cyrku i coś z metafizyki, można znaleźć u Bradeckiego.
Czy przypadkiem nie tego właśnie potrzebuje teatr w czasach zgoła nie sprzyjających wsłuchiwaniu się w pełne uniesień, romantyczne monologi? Już raczej trzeźwy Fredrowski śmiech i szyderstwa Nowaczyńskiego (choć pokrętne bywało jego pióro) pasują do naszej rzeczywistości.
W przedstawieniach Bradeckiego doskonale sprawdza się stara zasada grania teatru w teatrze, kreowania na oczach widzów sztucznego świata, którego konflikty jednak zupełnie serio przeżywamy. Podkreślany nie tylko grą aktorów, ale wszystkimi środkami - dekoracją, ruchem scenicznym, towarzyszącą mu muzyką - dystans do bohaterów i ich uczestnictwa w historii stał się także regułą rządzącą "Wiosną Narodów". Zwłaszcza w odczytaniu Bradeckiego. Całość pomyślana została jako spektakl tyle krakowski w realiach, co polski w problemach, w dodatku Gombrowiczem mocno podszyty. Na scenie rozwija się nie konwencjonalna komedia historyczna, lecz "komedia historii". Pobrzmiewają w niej tony jakby wzięte z Gombrowiczowskiej "Operetki".
Dramat Nowaczyńskiego kłóci się z patetyczną wizją dziejów, do której przywykliśmy my, Polacy, wychowani na "Dziadach", wciąż obcujący z mitem Kościuszki - zbawcy ojczyzny, obsesjami narodowymi Konrada i hrabiego Henryka. Stary Teatr opiera swój wielki repertuar na tych właśnie dziełach z literatury polskiej. Wystawianie w jego murach szyderczego utworu z międzywojnia stanowi rodzaj polemiki z tym kanonem. Ale wszak napisali już "uczeni w piśmie", że polskie myślenie wyraża w pełni "legenda romantyczna" dopiero w ścisłym zespoleniu z jej szyderczymi replikami.
Bohaterami "Wiosny Narodów" są zwykli ludzie, cały mieszczańsko-urzędniczo-ziemiański Kraków, młodzi i starzy. Postacie te pozostają złączone w różne grupy, koterie, albo działają solo. Wszyscy dużo gadają, kłócą się, spierają i dalej paplają, a raczej deklamują wyuczone role. Są groteskowi, naiwni i śmieszni. Pretensjonalni, a przecież autentyczni. Nigdy nie lubiliśmy odkrywać swoich wad i słabości. Nowaczyński nie jeden raz pastwił się nad nimi. Grę prawdy i złudzeń zasugerowaną przez autora, felietonów "Małpie zwierciadło" silnie zaakcentowała inscenizacja Bradeckiego.
Przedstawienie składa, się z czterech obrazów o odmiennej konstrukcji. Łączy te luźne sekwencje historia Maman Liedermeyer - gra ją Anna Polony - i jej córek (Beata Paluch i Monika Rasiewicz). W krzywym zwierciadle sportretowana została właścicielka i stali bywalcy "Strzeleckiego Parku" na Lubiczu. Przybywają oni kolejno do lokalu Maman na swoje racuszki, obwarzanki i szklankę imbirowej lemoniady. Aktorzy odtwarzający te pokraczne figury celowo przerysowują je, celebrują swe wejścia na scenę przy dźwiękach muzyki, by po chwili upozować się w malowniczych grupach. Oddzielają ich od widowni kolorowe, sztuczne kwiaty, które i w salonie Maman okazują się wymowną aluzją. Pod ścianami przemyka niema postać w siermiędze - Sumienie ludu (Marek Litewka). Gdy Maman czyta ukradkiem jakiś list, w krótkim rozbłysku światła pojawia się w tle katorżnik zakuty w łańcuchy. Malwina deklamuje strofy z "Dziewicy Orleańskiej". W Cichym Zakątku zaczyna się rewolucja. Laski i parasole, zamiast karabinów, stają się rekwizytami "Teatru dziejów". W akcie drugim publiczność jest świadkiem zebrania Komitetu Obywatelskiego w Amfiteatrze Nowodworskiego. Dla jego kompozycji można by szukać analogii w dramatach Stanisławy Przybyszewskiej. W akcie trzecim cesarski starosta baron Krieg (Tadeusz Huk) podpisuje rozporządzenia i przyjmuje przedstawicieli Komitetu. Jeszcze wszyscy żyją nadzieją zwycięstwa, maszerują śpiewając filomacką pieśń i w dziękczynnej procesji obnoszą wysoko na ramionach gipsowego Kościuszkę, a już - obserwując wypadki z wyżyn cesarsko-królewskiej kancelarii Kriega - można zacząć roztrząsanie utraconych szans. W finale meble znajdują się pod pokrowcami, a na środku sceny pali się cmentarny znicz. Po chybionej rewolucji panny odjeżdżają w ślad za uchodzącymi na obczyznę narzeczonymi, a Maman w żałobnym stroju "matki Polki" godnie rozpacza. Pociesza się jednak byłym adoratorem córek, Czechem sympatyzującym z Krakusami.
Barnabę Nedostala gra Jerzy Grałek, tworząc w tym spektaklu jedną z bardziej urozmaiconych kreacji. Niemożność pełnego wysłowienia się, pomyłki wynikające ze zbieżności i rozbieżności znaczeń słów czeskich i polskich, których mieszaniną posługuje się Nedostal, czynią zeń postać komiczną. Aktor potrafi to świetnie oddać, choć nie pozbawia swego bohatera rysu sentymentalnego. Pełen buty i cyniczny, rozumujący prymitywnymi kategoriami, jest baron Krieg. Tadeusz Huk z karykaturalnej figury czyni momentami osobowość demoniczną. Niemniej jest to postać jedynie naszkicowana, w przeciwieństwie do Maman Liedermeyer Anny Polony. W tej roli aktorka wykorzystała bogaty wachlarz środków, tworząc smutno-śmieszną kreację, bardzo charakterystyczną dla teatralnego świata przedstawień Bradeckiego. Ma do niej dystans, ale obdarza Maman swoistym ciepłem. Aktorka bawi się skomplikowanym stylem Nowaczyńskiego, który uwielbiał mnożyć słowa, piętrzyć dowcipy i naśladować język różnych środowisk. Maman Liedermeyer posługuje się volapuckiem typowym dla starego galicyjskiego mieszczaństwa, mieszającego kiepski język polski z niemieckim i czeskim wtrącając też zwroty francuskie. W wykonaniu Anny Polony jest to majstersztyk.
Akcja całej sztuki rozgrywa się na tle staroświeckiego kredensu monumentalnych rozmiarów. Znakomicie zaprojektowana scenografia Urszuli Kener wprowadza klarowne alegorie. Podkreśla przerost romantycznego patosu, na który chorzy są bohaterowie "Wiosny Narodów". Kredens urasta w przedstawieniu do najważniejszego z akcesoriów narodowej mitologii, którą tekst komedii Nowaczyńskiego usiłuje sprowadzić na powrót do życiowego konkretu. Bywalcy "Strzeleckiego Parku" chcą czynem dorównać Konradom i Kordianom, myślą "nad poziomy" wzlecieć, ale wdrapać się mogą najwyżej na solidny kredens Maman. On też - przerobiony na ołtarz - wykorzystany zostaje do zbudowania pełnej teatralnej fikcji. Tu składają krakowianie ofiarę z polskich złudzeń. Nie o krakowską wiosnę 1848 roku chodziło przecież Nowaczyńskie-mu. Tadeusz Bradecki pokazał rewolucję dokonującą się przy kredensie jako galicyjską wersję polskiego powstania. W Cichym Zakątku powtarza się dramat naszej historii zobaczony jako "komedia dziejów". Warto było sięgnąć do tej zapomnianej sztuki.