Artykuły

Rzeźnia jako powietrze

Smarkaci byli na dole, starzy - na górze. Smarkaci słuchali starych - z dołu, jak Pan Bóg przykazał (...) Było jak było - po czym się skończyło (...) Zdechł bufet zydli znających swe miejsce w szeregu tyłków. Padła wertykalna hierarchia scenicznych wartości. Przepadła kolejność: góra, środek, dół. Smarkacze, co dziś w trupa tamtego bufetu wstępują, siadają na zydlu dlatego, że zydel akurat wolny. To im wystarcza do klapnięcia! I dokładnie to jest sednem opowieści Szczepkowskiej - pisze Paweł Głowacki.

"Bufet miał rozmiary maleńkiej kuchni" - tak o mitycznymym miejscu w Teatrze Współczesnym Joanna Szczepkowska mówi w wywiadzie z Danielem Passentem ("Polityka", nr 32, 13 sierpnia 2005 r.). "Przy jednym stołówkowym stole siadał Axer, Bardini, Świderski, Łapicki, Mrozowska, Mikołajska". Tak, na kuchennych zydlach bufetu, co już zdechł, oni, tylko oni mieli prawo zasiadać i mówić o życiu, śmierci, miłości, o czymkolwiek dużym bądź małym, albowiem tylko oni mieli w sobie garść słów dojrzałych, słów, co dawno wyrosły z pieluch. A młódź? Mali z zasmarkanymi nosami - co z nimi?

Smarkaci dostąpili zaszczytu podłogi! Stąd, z perspektywy kurzu, mieli zaszczyt patrzeć w górę, mieli wielki zaszczyt trzymania mordek swych w kubłach solidnych i pilnego słuchania słów rezydentów kuchennych siedzisk. Owszem - i o tym Szczepkowska przypomina jasno - mieli prawo marzyć o dalekim dniu, kiedy dane im będzie zasiąść tam, na szczycie masywu zydli, i powiedzieć coś. Nade wszystko jednak mieli obowiązek rozsądnej niewiary w aż takie szczęście dalekiego dnia. Zwyczajnie - posiadali pokorną świadomość, że podłoga i kurz mogą okazać się naturalnym ich środowiskiem. Czy w podłodze i kurzu jest coś wstydliwego? Tamci smarkaci mieli spokojną świadomość, że w końcu niesmaczne by było, gdyby każdy mógł tam, na wysokościach, pobredzić sobie do woli.

Smarkaci byli na dole, starzy - na górze. Smarkaci słuchali starych - z dołu, jak Pan Bóg przykazał. Szczęśliwy czas zasad! Dobry świat hierarchii wertykalnej. Góra, środek, dół. I tyle. Na dole -właściwy dnu bełkot, co o niczym nie decydował. Na górze - właściwa szczytom potęga czystego powietrza, która decydowała o wszystkim. Oczywiście - góry też się myliły, bywały przeciętne, nie na swoim poziomie, ale też trzeba pojmować, że jeśli nawet, dajmy na to, ostatnia powieść Marqueza nie jest tak potężna jak "Jesień patriarchy", to, na Boga, wciąż jest to samotna góra, czyli nie dno dzieł porównywalnych z powieścią "Lubiewo"! Zostawmy to jednak. Grunt, że było jak było - po czym się skończyło.

"Przyszedł Maciej Englert - zamyka Szczepkowska swe o bufecie we Współczesnym wspomnienia - zaangażował młodych ludzi nieświadomych (...), ci młodzi usiedli na tych taboretach, nie wiedzieli, że są dla wybranych, i zaczęli mówić". To wszystko. Zdechł bufet zydli znających swe miejsce w szeregu tyłków. Padła wertykalna hierarchia scenicznych wartości. Przepadła kolejność: góra, środek, dół.

Smarkacze, co dziś w trupa tamtego bufetu wstępują, siadają na zydlu dlatego, że zydel akurat wolny. To im wystarcza do klapnięcia! I dokładnie to jest sednem opowieści Szczepkowskiej.

Przecież ona nie ma pretensji do najświeższych smarkaczy, że czynią, co czynią. Kto normalny mógłby takowe rościć? Ona nie boleje nad upadkiem obyczajów, nie roni łez nad dawnym porządkiem świata, nie staje w konserwatywnej obronie zydli bezczeszczonych tyłkami napastliwie asertywnej smarkaterii teatralnej. Nie. Szczepkowska jedynie przedstawia fakt. Nie ma pretensji, bo jeśli ktoś nie pojmuje, że oprócz wolnego zydla jest na świecie jeszcze coś takiego jak takt i dobry smak, to jak się oburzać, że smarkacz ów, przykro ułomny na podniebieniu - po prostu zasiada! Po co rzeźnikowi, po którym krew zarzynanej gęsi spływa jak wczoraj woda po tejże gęsi, sugerować namysł nad bólem, skoro rzeźnikowi ból w mózgu kompletnie się nie mieści?

Na kanwie dyktatury smarkacza, co siada, bo zydel wolny, nikt mądry nie panikuje, nie szydzi, nie protestuje. Panuje spokój, l dobrze. Jest tak, jak w prologu "Krawca" Mrożka. Krawiec mówi, że oto barbarzyńcy przybyli, są już w przedpokoju i zachowują się: "Nad podziw spokojnie. Oglądają tapety, nieufnie obwąchują krzesła. Jeden z nich zjadł bukiet róż". I nic. Spokój nie niknie.

Porusza mnie ta cichość wspominków Szczepkowskiej. Dobrze cichość słyszę i śnię, że ci, co kuchenne zydle bufetu we Współczesnym opuścili - wracają dziś. Niestety, większości nigdy już nie będzie dane żadne krzesło z tego świata, ale Axer i Łapicki? Oni przecież mogą wrócić. Mogą - i oto wstępują w trupa bufetu...

Wszystkie zydle zajęte tyłkami tych, co nie ogarniają kategorii smaku, bożej kolejności wartości i banalnej prawdy, że otóż nie należy bździć wyżej swego pępka. I dokładnie dlatego bez cienia skrępowania wzajem brednią swą się buzują. Szekspira trza ulepszyć grą w golfa! Mozarta trza unowocześnić rockowym rzężeniem! Słowackiemu tytuł zmienić i teksty dopisać! Gołej babie na scenie gumowego człona dolepić! Cycki śmiało pokazać! Łeb kurze ukręcić! Świeżą krwią bydlęcą chlusnąć! Hej! A Axer i Łapicki?

Ich spokój nie niknie. Siedzą na ziemi, z dołu tych mentalnych pieluch słuchają, chłoną pampersową melodyjkę, mlaskiem smarkatych glutów celnie kontrapunktowaną, i wyszeptają frazy "Rzeźni" - opowieści o Paganinim zmienionym w rzeźnika i filharmonii zamienionej w jatkę. "Kto raz usłyszał krzyk agonii, ten nigdy już się nie zadowoli sopranem koloraturowym! Byle zarzynany wół robi większe wrażenie na publiczności niż najdoskonalszy wirtuoz!". Tak, wyszeptają sobie te już w 1973 r. przez Mrożka napisane zdania i słuchają smarkatych, co pogubili kierunki świata. I są litościwi, bo wiedzą, że dziś rzeźnia jest powietrzem teatru.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji