Artykuły

Welcome to the end of the world

"Mój niepokój ma przy sobie broń" w reż. Julii Mark w Teatrze im. Żeromskiego w Kielcach. Recenzja Ryszarda Kozieja z Radia Kielce.

Bardzo dobry tekst dramatyczny Mateusza Pakuły świetnie przełożony na język sceny przez reżyserkę Julię Mark, rewelacyjnie ubrany w scenografię i kostiumy Justyny Elminowskiej z integralną, miejscami transyczną muzyką skomponowaną i wykonywaną na żywo przez Antonisa Skoliasa i Wojciecha Długosza, wreszcie bez wyjątku doskonale zagrany przez aktorów, ot i cała recenzja. Małe zgrzyty i niekonsekwencje dało się zauważyć podczas sobotniej prapremiery, ale to przecież teatr, żywa materia słowa i dziania się na scenie, więc w niczym nie umniejszają one pozytywnej oceny całości.

W sobotni wieczór Teatr imienia Stefana Żeromskiego w Kielcach wystawił prapremierę sztuki "Mój niepokój ma przy sobie broń" Mateusza Pakuły, młodego autora i dramaturga, który jak nikt inny dzisiaj w swoich utworach potrafi zapisać proces ogarniania naszej świadomości przez coraz bardziej zwirtualizowaną rzeczywistość. Od tej rzeczywistości nie ma już dziś ucieczki, bo nawet gdybyśmy sami odcięli się od elektronicznych mediów i wyruszyli w daleką podróż, będziemy spotykać na swojej drodze ludzi, których styl życia zbudowany został z medialnego szumu. Tyle, że nikt dzisiaj nie odcina się od globalnego chaosu, wręcz odwrotnie, niemal każdy codziennie przemierza świat odwiedzając dziesiątki internetowych portali, krain które ze swej istoty odsyłają do kolejnych i jeszcze kolejnych wysp wszechświata, który powstał na naszych oczach, w ciągu niespełna dwudziestu lat. Internetowego wszechświata. Sam wczoraj odwiedziłem kilkadziesiąt przynajmniej wysp. Z jednej z nich przywiozłem souvenir, gdzieś ktoś w Sieci zadał pytanie, co by najbardziej zaskoczyło człowieka przeniesionego z lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku do czasów dzisiejszych? I ktoś inteligentny odpowiedział, że to, iż nosimy w kieszeniach urządzenia, dzięki którym możemy sięgnąć do całej wiedzy ludzkości, a wykorzystujemy je do oglądania zdjęć kotów i do kłótni z innymi ludźmi.

Nie wiem, czy Mateusz Pakuła znalazł teks "Apokalipsy świętego Jana" i "Podróży Guliwera" Jonathana Swifta w Sieci, w każdym razie sięgnął do literackich kodów uniwersalnych i wykorzystał je jako swój pokoleniowy bunt przeciwko odmóżdżaniu, a jako że proces odmóżdżania jest nieuchronny i bunt na nic się nie zda, więc napisał swoją własną apokalipsę. Zapis apokalipsy, która oczywiście jest jak oryginał snem proroka, tyle, że ten sen dzieje się tu i teraz. Jan Ewangelista żył w czasach, gdy profetyczne wizje można było jedynie zapisać, my żyjemy w czasach gdy wizje w internetowym i medialnym uniwersum nagle stają się rzeczywistością.

W spektaklu Guliwer odwiedza kilka wysp, jedne znamy dobrze, bo na nich właśnie żyjemy, inne znamy dobrze, bo przecież wystarczy kliknąć albo wykonać odpowiedni gest na dotykowym ekranie i zaraz się na nich znajdziemy, tyle że wszystkie są toksyczne. Guliwer odwiedza, ale jest też ich mieszkańcem, stąd nie ma jednego bohatera, zatruty jedną, przenosi truciznę na inną. To jest dopiero apokalipsa, której nawet Jan nie wyśnił. Pierwsza wyspa to świat totalitarnego zniewolenia, gdzie nie ma już ludzi, jest tylko ludzkie mięso i jest wielkie medialne show, druga to wirtualna rzeczywistość ubrana w maski prastarych legend, trzecia świeci się i pali nuklearnym promieniowaniem a czwarta zamienia w zbiorowy gwałt wszystko co w medialnym entertaimencie z uporem maniaka kreowane jest na czyste i piękne. Oto jest koniec świata, na wszystkich wyspach jednocześnie, na wszystkich jesteśmy, nie zdając sobie z tego sprawy, przecież codziennie jesteśmy ludzkim mięsem gdy musimy wypowiadać formułki, w które nie wierzymy i skaczemy jak nam zagrają i szczerzymy zęby w obowiązkowym cheese, codziennie nie rozmawiamy ze sobą, tylko wypowiadamy formuły zapisane w archiwum, codziennie produkujemy toksyny i się nimi żywimy, wreszcie codziennie zamieniamy nasze frustracje i mordercze instynkty w infantylne różowe formułki o miłości i cudowności świata. Oto jest koniec. Tu i teraz.

Mówiłem na początku o zgrzytach i niekonsekwencjach. Są u Swifta wyspy szczęśliwe i u świętego Jana sprawiedliwi idą ku światłu, sam takie wyspy znajduję w Sieci, choć zgadzam się z Mateuszem Pakułą, że apokalipsa jest tu i teraz, tyle że w moim archiwum jest też praktyczna wiedza stuleci zebrana z tysiąca wysp i wydestylowana w realne antidotum na wszystkie toksyny wirtualnego świata. Nieważne jak się nazywa, ważne że jest. Może "Video Games" Lany Del Rey w finale spektaklu tak przejmująco zaśpiewane przez rewelacyjnie ucharakteryzowaną Joannę Kasperek jest takim promieniem wyjścia z piekła, może? Dla mnie to za mało. Albo niesamowity monolog Renifera Hansa, czyli Jana, czyli nowa apokalipsa w wykonaniu Dagny Dywickiej stylizowana jest miejscami na hiphopowe rymowanie, jakby autor z reżyserką wstawiali ten przejmujący tekst w nawias popkulturowej konwencji? Po co? No chyba, że już nie potrafimy mówić normalnie, ale przecież potrafimy, Renifer Arvo Edwarda Janaszka co chwilę każe się odpierdolić Guliwerowi Dawidowi Żłobińskiemu, gdy ten zaczyna pytać o rzeczy nieprzyziemne.

Jest w postmodernistycznym sklejeńcu różnych konwencji i kodów kulturowych Pakuły pytań więcej a przez to i poszukiwań odpowiedzi, ale o to przecież chodzi. Twórcy spektaklu nie przenoszą nas w wirtualny świat, opisują jedynie naszą w nim obecność i w tym widzę największą wartość przedstawienia. Justyna Elminowska zamknęła spektakl w pudle zbitym z surowej płyty OSB, jak w filmowym "Cube" Vincenzo Natali, gdzie do sześcianu wejście i wyście jest tylko z dwóch niepozornych otworów, za którymi kryją się pewno inne sześciany. W tym zamkniętym pomieszczeniu jak na ekranie komputera czy telewizora jest przecież cały nasz świat. Uzupełnieniem sześcianu jest inny, z muzykami na tle iluzyjnych ram stwarzających wrażenie niekończącego się tunelu. Sama muzyka jest takim tunelem, ambient tworzony na żywo z syntetycznych dźwięków przez Wojciecha Długosza oddaje kosmiczną głębię wirtualnego świata, perkusja Antonisa Skoliasa przypomina, że to wirtuum jest naszą rzeczywistością. Tylko światło Mateusza Wajdy, stroboskopowe błyski przenoszą widzów z wyspy na wyspę i to też, choć odrealnione jest przecież znakiem naszej realnej obecności w Sieci.

Mówiłem już, że aktorzy bez wyjątku grają doskonale, Dagna Dywicka w monologu nowej Apokalipsy, Wojciech Niemczyk idealnie wpasowujący się swoim charakterystycznym odrealnionym emploi w każdą z odgrywanych postaci, Krzysztof Grabowski najbardziej naturalny w nierealnych rolach. Edward Janaszek jako Renifer Arvo przekonująco głoszący credo współczesnej filozofii, że wszystko już było i wszystko zamknięte jest w języku, bez którego nic nie ma, Dawid Żłobiński jako przerażająca esencja celebrytyzmu i wreszcie Joanna Kasperek z genialną rolą skażonej kobiety z wyspy Hibakusza.

Ten spektakl trzeba koniecznie zobaczyć, po codziennych wędrówkach w Sieci i codziennym przeskakiwaniu z kanału na kanał w telewizji czujemy coraz większy niepokój, twórcy kieleckiego przedstawienia ów niepokój zmaterializowali na scenie. I rzeczywiście, ten niepokój ma przy sobie broń. Welcome to the end of the world.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji