Wybrani czy odrzuceni?
Kluczem do zrozumienia spektaklu "Wybrani", który z inspiracji sztuką Geneta "Parawany" wyreżyserowała na kaliskiej scenie Agata Duda-Gracz, jest chyba jego tytuł. Tytuł w sumie dość kiepski: ani nośny, ani barwny, ani wieloznaczny. Wyraźnie brakuje w nim finezji, z jaką inscenizatorka ochrzciła swą poprzednią genetowską premierę mianem "Nierządów". (Spektakl ten oglądaliśmy podczas tegorocznego festiwalu.) Skoro jednak tym razem zdecydowała się na słowo "Wybrani", musi ono mieć swoją wagę.
Upodlony dla innych
Pierwsze skojarzenie, jakie się nasuwa, to biblijny "naród wybrany". A potwierdza je już pierwsza scena, w której Said (Sebastian Pawlak jak zwykle pełen ekspresji) upozowany na Chrystusa obwieszcza światu swą mękę. On także poświęca siebie i swoje życie dla innych. Ale na tym podobieństwa się kończą, stając się wręcz przeciwieństwami. Said to człowiek upadły, splugawiony, żyjący na samym dnie. W biedzie, brudzie, zalewie wulgarności. Człowiek odrzucony, upodlony, pogardzany, albo - inaczej mówiąc - wybrany, żeby być tym najgorszym. Bo właśnie taki jest potrzebny, aby inni ludzie mogli poczuć się choć trochę lepsi, bardziej wartościowi. Aby ich świat zachował chociaż odrobinę sensu i nie rozsypał się w jeden wielki śmietnik.
Nad misją Saida czuwa Matka (w tej roli znakomity Witold Dębicki), która go urodziła, a raczej stworzyła i wykreowała. Postać przedziwna i wieloznaczna, pozbawiona płci, pełna zarazem ludzkiego ciepła jak i boskiego dostojeństwa, choć egzystująca w tej samej brudnej nędzy. Potem dołączy do nich jeszcze Leila, najbrzydsza z kobiet, bo tylko z taką mógł ożenić się Said. Odtąd obie będą tłumić w nim każdy odruch ludzkiej wrażliwości. Choć tak naprawdę do końca nie wiadomo, czy wypełniają przeznaczenie, czy jest to tylko forma obrony przed ludzkim okrucieństwem i pogardą.
Spektakl wielu znaczeń
Świat, który otacza tę najnędzniejszą "świętą rodzinę", nie specjalnie się od niej różni. Ludzie szarzy i smutni mieszkają tu w ponurych norach, też klepiąc biedę. Jedynym barwnym miejscem jest burdel, osnuty czerwonymi zasłonami, gdzie mężczyźni przychodzą nie tyle szukać uciech cielesnych, co odreagować kompleksy, wykrzyczeć swoje żale i pretensje do losu, wyspowiadać się z grzechów i ukrytych pragnień. Ich kobiety czynią zresztą to samo, lamentując pod oknami burdelu. Ten czerwony dom na kółkach, gdzie odbywają się tajemnicze misteria miłości, staje się swoistą świątynią dla tych zagubionych dusz. Choć z czasem i to okazuje się złudzeniem. Podobnie jak wojna, która na moment odmienia ich życie. Wyzwala nową energię, inne tęsknoty i dążenia. Ale ostatecznie niesie tylko śmierć, która - jak się okazuje - wcale nie jest uwolnieniem od ziemskich trosk.
Agata Duda-Gracz stworzyła spektakl piękny i aż gęsty od znaczeń, którego wszystkich sensów nie da się do końca jednoznacznie odczytać, a tym bardziej zamknąć w kilku szpaltach. Spektakl, który mówi o potrzebie miłości i barierach po między ludźmi, o rodzinie i jej rozpadzie, o ludzkich kompleksach i niespełnieniach, ukrytych tęsknotach i potrzebie ucieczki od codzienności, nieustannym szukaniu czegoś, co określi cel życia. Słowem - o odwiecznych ludzkich dylematach.
Artystyczne fanaberie
Jest to opowieść osadzona w realiach świata arabskiego, ale jej wymowa jest uniwersalna, i tu rodzi się wątpliwość, po co wprowadzono na scenę postaci "z innego świata". A zwłaszcza szalejącego (do przesady) reportera, który zamienia ludzkie dramaty w telewizyjny show. Pomysł mocno już ograny! Nieco lepiej pomieściła się w tym tyglu dwójka podstarzałych turystów, ekscytujących się wyłącznie egzotyką, choć ich obecność też wiele nie wnosi.
Draga wątpliwość: czy potrzebna była aż tak głęboka przebudowa teatru? Inscenizatorka stworzyła imponującą scenografię, umożliwiającą grę na różnych planach. Wykreowała - także dzięki bogatej muzyce i grze świateł - wiele pięknych obrazów scenicznych. Publiczność (zresztą niewielką) usytuowała jednak niefortunnie i niewygodnie na skraju sceny, skąd chyba nikt nie był w stanie docenić wszystkich walorów spektaklu. Nic więc dziwnego, że niektórzy pomstowali na artystyczne fanaberie. Zwłaszcza, że ze sceny też prowokująco sypały się wulgaryzmy. Ich obecność była niezbędna, skala - nadmierna.
Panie Dyrektorze Czechowski, może nie warto spełniać wszystkich życzeń pięknych kobiet? Pokonywanie barier także w sztuce bywa często twórcze.