Artykuły

Oczyść swoją duszę albo giń

"Bracia i siostry" w reż. Mai Kleczewskiej w Teatrze im. Kochanowskiego w Opolu. Pisze Witold Mrozek w Gazecie Wyborczej.

O tym spektaklu będzie głośno. "Bracia i siostry" Mai Kleczewskiej w Opolu to kompilacja Dostojewskiego z Czechowem. I Piną Bausch.

Emocje są jak kanalizacja. Dla duchowej higieny trzeba regularnie spuszczać ekskrementy. To metafora z jednej ze scen. Reżyserka interesująca się mroczną stroną ludzkiego życia razem z Łukaszem Chotkowskim chce "przeczyścić nam rury" - nauczyć nas czuć, obudzić na nowo naszą wrażliwość zniszczoną przez ironię i cynizm złego świata. Do tej hydraulicznej pracy bierze narzędzia ciężkiego kalibru - "Braci Karamazow" Dostojewskiego i "Trzy siostry" Czechowa. Za jednym zamachem. Tym odważnym pomysłem Kleczewska znów pewnie wzbudzi skrajne reakcje.

Po co zderzać dwóch wielkich i zupełnie różnych Rosjan? Kleczewska z Chotkowskim nie próbują z dwóch kanonicznych tekstów zrobić spójnej całości. Nie padają imiona bohaterów - ale bez trudu odnajdziemy siostry Prozorowe czy ojca Fiodora, braci Iwana i Aloszę Karamazowów. Rosyjscy klasycy są tu potrzebni po to, by aktorzy mogli uderzyć w wysoki, emocjonalny ton. Sceny są powiązane w ciąg niekoniecznie logiką przyczynowo-skutkową czy chronologią, ale logiką terapii.

Coraz więcej w polskim teatrze sytuacji terapeutycznych, psychodram czy sesji. Coraz więcej też nieoswojonych, niczyich przestrzeni. U Kleczewskiej mamy surowe betonowe ściany i filary, łóżko, zbiornik z wodą, mnóstwo plastikowych butelek - trochę szpital, trochę podziemny parking. W każdym razie: miejsce nie miejsce, nieprzyjazne, przejściowe. Na zewnątrz apokalipsa, śmierć, głód i ogólny schyłek. W środku - grupa rozbitków szuka recepty na wyobcowanie.

Weźmy to, co najbardziej patetyczne w dostojewszczyźnie: cierpienie dzieci, rozedrganie Karamazowów, namiętności rozdartej między ojcem a synem Gruszeńki. Dodajmy smutek Czechowa. Doprawmy cytatem z wywiadu z oksfordzkim profesorem: "Nie chcę powiedzieć, że Unia skończy jak Bałkany, ale..." - i apokaliptyczny nastrój poszerza się o polityczny kontekst. Na koniec dorzućmy ustawienia Hellingera - kontrowersyjną metodę terapeutyczną, w której obcy ludzie przyjmują tożsamość nieobecnych członków rodziny czy innych ważnych dla pacjenta osób. Czy to przepis na nową wrażliwość? A może na bardzo pretensjonalne przedstawienie? Można się kłócić.

Łatwo zbyć ironicznym uśmiechem ekstremalny kolaż. Ale nie to jest głównym problemem spektaklu z Opola. Kleczewska za pomocą świateł Wojciecha Pusia tworzy obrazy wyestetyzowanej brzydoty. Świetnie wyglądają na teatralnych fotosach, nie służą jednak dobrze celowi, który postawili sobie twórcy. Rozpaczliwa próba zbliżenia się do drugiego człowieka każe parze kochanków wejść w jedno ubranie; rękawy i nogawki spajają dwie rozdzielone wcześniej połówki. Marta Nieradkiewicz - kaleka jak Liza z Dostojewskiego - jeździ po scenie na wózku elektrycznym, konfrontuje się z toksyczną matką, która na złość zakłada jej niepotrzebne łyżwy i stroi ją do wyjścia. Później dochodzi do sceny miłosnej. Dawid Ogrodnik (Alosza) tańczy z Lizą na wózku, a zaraz potem nagi wije się w konwulsjach. Mnożą się sceny jak z teatru tańca Piny Bausch, jest podpisany (dosłownie) cytat z Romea Castellucciego - umierający ojciec obmywany, przebierany w pieluchy, dławiący się kiełbasą i wypluwający fontannę przeżutego jedzenia. Wreszcie strugi szampana, potem wody. Wiadomo, deszcz odnowy i oczyszczenia.

Wszystko jest obliczone na to, żeby wzruszyć naprawdę. Estetyczna nadwyżka przeradza się w kicz. A reżyserka jakby nie umiała się zdecydować, czy chce zdemaskować teatralną maszynę do produkcji wzruszeń, czy brnąć w emocjonalną terapię budzenia emocji.

Powracają w spektaklu słowa, że gdy przeczyta się o miłości w książce, wszystko wydaje się proste. Gorzej, gdy pokochasz naprawdę i odczuwasz to sam. Ten komunał paradoksalnie opisuje przedstawienie - staje się ono opowieścią o tym, że teatr w opowiadaniu o uczuciach bywa równie bezradny jak wspomniana książka. Obsada opolskiego spektaklu to aktorska pierwsza liga. Tyle tylko że intensywność przeżyć wykonawców, ich doznań i energetycznych wyładowań często jakby nie przebijała się na widownię. Wzruszenie zostaje po tamtej stronie. Zostajemy więc z pięknymi obrazami, nie do końca wykorzystanym aktorskim potencjałem i z emocjonalnym szantażem. Jeżeli nic nie poczujesz, nie skorzystasz z teatralnej kanalizacji i nie oczyścisz duszy, to jesteś zimnym cynikiem. Na szczęście da się z tym żyć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji