Artykuły

Na przykład co? Fajnie byłoby zgrzeszyć z aniołem w ciemnej bramie

- Bunt, który mam w sobie - pozytywny, bo nie wierzę w bunt dla buntu i chaos dla chaosu - sprawił, że przetrwałem w zawodzie. Mam mocny pancerz. A wszystko, co mnie naprawdę dotyka, sprowadzam do muzyki i tam przelewam to, co mi w duszy gra - mówi PAWEŁ MAŁASZYŃSKI, aktor Teatru Kwadrat w Warszawie.

Małgorzata Domagalik: Czy słowo "chaos" jakoś Pana określa?

Paweł Małaszyński: W pewnym sensie... Na pewno na koncertach Cochise, bo to taka dwugodzinna rewolucja, gdzie nie kontrolujesz siebie. A tak generalnie to jestem życiowo poukładany, chociaż różnie to bywa. Musiałem nauczyć się z tym żyć.

Niechętnie zgadza się Pan na rozmowy. Za mało emocji?

- Od zakończenia zdjęć do "Misji Afganistan" nie mam miłych wspomnień, jeśli chodzi o prasę.

Bo?

- Bo dziennikarze nie chcą rozmawiać o rzeczach dla mnie ważnych. Idzie o to, aby magazyn lepiej się sprzedał. Oszukano mnie parę razy.

Ale przecież Pan autoryzuje wywiady.

- Tak, ale ostatnio nie puszczono tego, co powiedziałem, bo było za ostro, za ciemno. Musi być ładnie, przyjemnie. U pani to towarzystwo Mistrzów też jest bardzo wysublimowane. Zaskoczyła mnie pani tym zaproszeniem.

Nergal wysublimowany?

- Na swój sposób na pewno.

Przed spotkaniem słuchałam Pana pierwszej płyty "Still Alive". Wtedy słuchałam Behemotha.

- To black metal.

W Pana muzyce po uszach biją emocje i taka muzyczna szczerość.

- Rock'n'roll zawsze powinien być szczery. To podstawa. Byłoby coś nie tak, gdybym miał z chłopakami robić muzykę pod publikę. Gramy taką, która siedzi w naszych sercach. Wiemy, że nie jest to muzyka lekka, łatwa, przyjemna. Poza tym śpiewamy po angielsku, co trochę blokuje nas na polskim rynku muzycznym.

Dobrze Pan zna angielski?

- Myślę, że dobrze. Kiedy piszę teksty, przelewam tysiące słów na papier, powstaje pewien szkic. Następnie przesyłam to żonie naszego basisty Ani, która jest specem od angielskiego. Poprawia mankamenty i wysyła swoje propozycje, które, oczywiście, nie pasują przy śpiewaniu (śmiech).

Jest Pan frontmanem, a mimo to cały czas podkreśla, że jesteście jednością.

- Zajmuję się muzyką od 20 lat, a Cochise powstało, kiedy kończyłem szkołę teatralną. Każdy z nas w głębi duszy marzył i marzy, że fajnie byłoby grać wielkie stadionowe koncerty, sprzedawać tysiące płyt. Żyć z muzyki. To naturalne. Kto o tym nie marzy?

Ale...

- ...tak nie jest (śmiech). Może też dlatego jesteśmy jednością. Istniejemy, gramy i kochamy to, co robimy.

A tak serio, dlaczego Pan się tak rzadko publicznie śmieje?

- Bo mi obrzydło uśmiechanie się na ekranie na zawołanie.

Ale to zawodowstwo...

- W pewnym sensie, ale ja lubię się śmiać naturalnie. Wiele kolorowych pism nie przyjmuje zdjęć, na których Małaszyński się nie uśmiecha.

Na których jest ponury?

- Nie chcą takich. Muszę być piękny, jasny, uśmiechnięty.

Jest tu jakaś sprzeczność z rzeczywistością?

- Tak, zwłaszcza że kręgosłup mężczyzny już dawno mi się mocno wykształcił. Niestety poprzez swój medialny wizerunek, rolę w serialu zaczynasz być naznaczony, określony - szkoda. Najczęściej chcą mnie widzieć takim, jakim jestem na ekranie, a ja nie chcę. Trzeba się umówić, czy bawimy się w postać z serialu, czy w Pawła Malaszyńskiego. Jeśli to drugie, to Paweł Małaszyński nie jest uśmiechniętym, wesołym człowiekiem.

Nie?

- W każdym razie nie wchodzę w taką narzuconą aktywność medialną tylko dlatego, że to czy inne czasopismo musi mieć uśmiechniętego Pawła.

Nie istnieje także Małaszyński bywający.

- Nie istnieje. Nie wierzę, że bywanie może w czymś pomóc (śmiech).

Na bankiecie załatwia się przecież interesy, role...

- Nigdy nie byłem świadkiem czegoś takiego. Mnie to nie pasuje, to nie moje klimaty. Dobrze się czuję w swoim rockowym towarzystwie i nie muszę bywać, żeby być.

A co z innymi?

- Jestem otwarty na ludzi, kocham z nimi rozmawiać. Traktuję to, co osiągnąłem w zawodzie przez te 10 lat, jako nagrodę za moją ciężką pracę i nie ma powodu, by odwracać się od ludzi np. na ulicy.

Dzięki nim aktor istnieje.

- Dokładnie. Podobnie jest z Cochise. Też istnieje dzięki publiczności, która przychodzi na koncerty i daje nam wspaniałą energię. Tak samo jest w moim zawodzie - istnieję w nim dzięki ludziom, którzy przychodzą do teatru na spektakle lub siadają co tydzień przed telewizorem, żeby obejrzeć "Misję Afganistan" czy "Lekarzy".

To plotka, że "pan doktor" boi się widoku krwi?

- Czasami szczerość nie popłaca i obraca się przeciwko tobie. Od wielu, wielu lat nie czytam komentarzy w Internecie. Z jednej strony, żeby się nie denerwować, a z drugiej, żeby nie obrastać w piórka, bo część mnie kocha, a część nienawidzi. W tym wypadku niewiedza staje się święta, pozwala swobodnie oddychać.

Tak jak z serialami: jedni ich nie znoszą, inni nie odchodzą od telewizora.

- Przyzwyczaiłem się do tego, że jestem aktorem małego ekranu, i dobrze mi z tym.

Tak?

- Kino nie upomina się o mnie często.

Może Pan jest jeszcze za młody?

- Może. Przez ostatnie dwa lata nic nie robiłem. Ale i serial nie daje poczucia bezpieczeństwa, bo wcześniej czy później się skończy. Ja zaś mam to bezpieczeństwo w teatrze, w którym jestem od 10 lat, więc nie mam napinki, żeby grać we wszystkim i podtrzymywać swoją popularność. Absolutnie. Nigdy mi na tym nie zależało. Mam ten wentyl bezpieczeństwa, jeżeli mówimy o finansach. To nie są kokosy, ale jestem w stanie się z tego utrzymać. Dla kogoś to za mało, mnie wystarcza.

Kto Panu tak poukładał w głowie?

- Myślę, że człowiek sam dojrzewa do pewnych rzeczy. Tych podstawowych. Jeden okres się kończy, inny zaczyna.

A teraz na jakim Pan jest etapie?

- Rozdwojenia jaźni? (śmiech)

No, nieźle. A do kogo jest Pan podobny?

- Wrażliwość mam po mamie, upór i dążenie do celu po tacie, a z wyglądu jestem podobny do ojca mojej matki, śp. dziadka Tadeusza - jak patrzę na zdjęcia w mundurze.

Kiedyś to były imiona. Mój teść też ma na imię Tadeusz. A ojciec?

- Wiesław, mama Grażyna. Babcie Irena, Halina.

Syn Jeremiasz - skąd to imię?

- Pearljam. Kiedy byłem nastolatkiem, wyszła płyta "Ten". Wiedziałem, że jeśli kiedykolwiek będę miał syna, będzie miał na imię Jeremy.

Bo rockmanem jest się całe życie.

- Muzyka rockowa wpłynęła na moje życie, postrzeganie świata, osobowość. Ale to, kim jestem teraz, to też zasługa rodziców. Bunt, który mam w sobie - pozytywny, bo nie wierzę w bunt dla buntu i chaos dla chaosu - sprawił, że przetrwałem w zawodzie. Mam mocny pancerz. A wszystko, co mnie naprawdę dotyka, sprowadzam do muzyki i tam przelewam to, co mi w duszy gra.

Gdybyśmy przełożyli te emocje na obrazek, to idzie Pan drogą po horyzont, nie widać końca.

- To jest to. To moja droga od dzieciństwa. Proste, ale i trudne - ciągłe poszukiwanie wolności. Prawdziwej w każdym tego słowa znaczeniu. Duchowej i materialnej. Nie jest to łatwe.

Słyszałam, że interesuje się Pan kulturą Indian. To był krwawy naród.

- Ale gdybyśmy mieli porównać z nim okrucieństwo białego człowieka, no to o czym tu mówić. Indianie zafascynowali mnie w podstawówce - wolność w połączeniu z naturą, dzikie pustkowia, prawda sama w sobie, ale to też naród, który walczył... ...a do tego ten kodeks bycia Indianinem. Tak, i to wielobóstwo.

Niedawno przez grupę polskich indianistek zostałam nazwana "tą, która poszukuje prawdy".

- O! Kuba Wojewódzki powiedział, że ja jestem myślący o śmierci (śmiech).

To nie jest destrukcyjne?

- Myślenie o śmierci?

Tak.

- Mnie przeraża. Nie jestem w stanie sobie wyobrazić, że kiedyś mnie nie będzie. Od razu zaznaczam, że będę się bronił rękami i nogami. Skręcę jej kark, jak tylko przylezie.

Woody Allen mawia: "Nie boję się śmierci, ale nie chciałbym być w domu, gdy przyjdzie".

- To ja powiem tak: nie chciałbym być na miejscu śmierci, kiedy do mnie przyjdzie (śmiech).

Skąd takie myślenie?

- Bo kocham życie. Dzisiaj jeszcze nie godzę się z tym, nie ma takiej możliwości. Ja się buntuję. Może dlatego tak dużo w moich tekstach jest o przemijaniu, śmierci.

Oswajanie?

- Nie, daję jej do zrozumienia, że tym razem będzie inaczej, bo za dobrzeją znam. Mój kolega w teatrze ma fajne powiedzenie: "Po co to wszystko, i tak wszyscy umrzemy, może nawet i ja".

Ma Pan przyjaciół, z którymi o tym rozmawia?

- Raczej wszystko jest tu, w głowie. Nie mam takich przyjaciół, chyba nigdy nie miałem kogoś aż tak bliskiego. To niebezpieczne, kiedy przyjaciel wie o nas wszystko. W pewnym momencie może to wykorzystać przeciwko tobie, więc ja raczej trzymam się na dystans.

Brutusie, i ty przeciwko mnie?

- Pewnie dałbym sobie z tym radę, bo cały czas podaję rękę ludziom, którzy mi zrobili koło pióra, a nie wiedzą, że ja o tym wiem. Chociaż jestem mściwy.

Jak na Indianina przystało?

- Jestem mściwy, ale nie robię z tego afery. Nie będę marnował czasu, tak jak na te wszystkie kolorowe czasopisma i bzdury na mój temat. To tylko świadczy o nich.

Proszę nie pokazywać w moim kierunku.

- Mówię ogólnie. Pewnie straszne rzeczy pani o mnie słyszała - zainteresowało mnie to, co pani powiedziała, zanim zaczęliśmy rozmawiać...

O Panu? Nie mogę powiedzieć, poza tym nie uważam ich za straszne.

- Nie będę pani ciągnął za język.

Ale tak charakterologicznie to to, że jest Pan nerwowy, mało kontaktowy, naburmuszony, zwłaszcza jeśli chodzi o dziennikarzy.

- To chyba obopólna "miłość" (śmiech). Dwa lata nie było mnie w telewizji. Z tym, co się teraz dzieje, absolutnie się nie zgadzam, to nie jest moja bajka, nie moja wrażliwość, nie wchodzę w to.

Tak jak niektórzy z kolegów?

- Nie oceniam, bo każdy z nas ma własną drogę zawodową i prowadzi takie życie, na jakie ma ochotę.

Wiem, Pana droga to stale do przodu, ale jeszcze są na niej góra i dół.

- Na tym to polega. Ale mówię o czasopismach. Jeżeli chcesz zrobić coś innego, takiego twojego, to nie masz na to szans, więc ja nie czuję potrzeby dawania wywiadów, robienia sesji, a dziennikarze nie potrafią tego zrozumieć.

Że nie chce Pan np. leżeć na futerku? Indianie ubierali się w skóry.

- No tak, jakaś skóra bizona, ja prawie nagi, najlepiej w stringach - super.

Pewnie by się świetnie sprzedało... .. .koronkowych albo w panterkę...

- Tak, i oczywiście uśmiechnięty. Albo sesja z rodziną na kanapie czy na Jamajce, jak to fajnie się kochamy.

Byłoby miło...

- Wierzę, ale ja nie robię takich rzeczy, to mnie nie interesuje.

Najpiękniejszy jednak Pan był.

- Tak, byłem, ale to wybiera publiczność. Znam też plebiscyty, do których od razu cię wrzucają, nawet nie pytają, czy chcesz w nich być. Doświadczenie uczy. Zrobiłem parę rzeczy, których bym nie zrobił - nie mówię tu o "Viva najpiękniejsi" czy "Telekamerach" to była moja decyzja. Wierzyłem, że wybiera publiczność, i tak było. Teraz wydaje mi się, że to wszystko jest nadmuchane, sztuczne, przestałem dobrze się czuć w takich klimatach. I dlatego uchodzę za kogoś spod ciemnej gwiazdy.

Typa...

- .. .gbura itd. Nie walczę z takimi opiniami i nie mam z nimi problemu.

Stąd znowu blisko do wolności.

- Trzeba mieć naprawdę mocną wiarę w to, co się robi i co się chce zrobić, żeby nie spaść na dno.

To się może zawsze zdarzyć...

- Każdego dnia. Tu cię klepią po ramieniu, a zaraz potem kopną w d... .

Kto "oni"?

- Nie wiem. System. Ale też z drugiej strony podziwiam niektórych moich kolegów, którzy są wszędzie i to jest dla nich naturalne. Lubią to i czują się dobrze. Korzystają. Ja tak nie potrafię. Wielu z nich puka się w głowę i mówi: "Dlaczego tak robisz? Mógłbyś mieć wszystko".

Czy teraz mówimy o tym, że mieszka Pan w bloku?

- Mieszkam.

Pan powinien się już budować albo rozbudowywać.

-Wiem, słyszałem nawet, że miałem już ze dwie wille... (śmiech). Ale na dziś to, co mam, naprawdę mi wystarcza. Biorę od życia to, co mi daje - zarówno prywatnie, jak i zawodowo. Staram się stawiać małe, przemyślane kroki, ale nigdy nie podejmuję decyzji, kalkulując, co mi przyniesie sukces, a co będzie klapą.

Wolę Pana w "Katyniu" Wajdy niż w "Magdzie M.".

- To zupełnie inna stylistyka. Najpierw zrobiłem "Oficera", a większość osób pewnie myśli, że pierwsza była "Magda M.".

Przywołałam dla porównania dwie skrajności.

- Po "Oficerze" przez rok nic nie robiłem, bo byłem naznaczony jako bandyta i facet bez skrupułów. Żartowano: "Poczekaj, aż Pasikowski coś zrobi, to może będziesz grał".

W "Pokłosiu" Pan nie zagrał.

- Nie zagrałem, ale mam nadzieję, że teraz zagram u niego w czymś innym. Wracając jednak do "Oficera", po roku naznaczonym bandytą pomyślałem, że może rzeczywiście dobrze pokazać się z innej strony. To zagram romantycznie, cieplej, inaczej - spodobała mi się rola Korzeckiego w "Magdzie M.".

Wielbicielki patrzyły na mężów i myślały: dlaczego ty nie jesteś taki jak Małaszyński.

- Wtedy po raz pierwszy poczułem, co to znaczy być popularnym aktorem, i to mnie przygniotło.

Zwłaszcza w Polsce mocno trzyma się powiedzenie "masz swoje pięć minut".

- To zależy, jak się wykorzystuje te pięć minut. Nasze życie to suma wykorzystanych lub przegapionych szans. Trzeba ciężko pracować i nigdy nie będzie łatwo. Podejmując jakiekolwiek decyzje, nie wiemy, jakie przyniosą konsekwencje, ale to nasze decyzje i to my za nie odpowiadamy. Jeżeli się rozmienia na drobne, to wcześniej czy później, moim zdaniem, źle się to kończy. Showbiznes i to, co się dzieje obecnie, to wysoko zawieszona poprzeczka dla młodych ludzi. Można bardzo łatwo się zachłysnąć. Trzeba być... chyba nie wiem... nie jest lekko. Bardzo kibicuję młodym: Dawidowi Ogrodnikowi, Tomaszowi Schuchardtowi, Jakubowi Gierszałowi, Mateuszowi Kościukiewiczowi. Oni wystartowali z bardzo wysokiego pułapu. Życzę im jak najlepiej.

Widział Pan "Jesteś Bogiem" Leszka Dawida?

- Oczywiście, że widziałem. Nie żałuję żadnej roli, jaką zagrałem. Były słabsze i gorsze, to tak jest. Żałuję za to wielu rzeczy, których mi nie zaproponowano. Na przykład, że nie zaproszono mnie na jakiś casting albo że nie jestem młodszy, bo chętnie bym powalczył o rolę w "Jesteś Bogiem" czy "Wszystko, co kocham" Jacka Borcucha.

Bo tam jest prawda?

- Tak. Albo "Matka Teresa od kotów" w reż. Pawła Sali.

Mroczny film.

- Z jednej strony mamy ten show-biznes, komercję, w której jestem i jakoś egzystuję, a z drugiej młode pokolenie - czy wytrzymają, co będzie z nimi dalej? Mam takie wrażenie, że jeżeli zrobisz coś trudniejszego, przy czym trzeba usiąść, pomyśleć, zastanowić się, to większość widzów od tego odchodzi. Media nas nauczyły prostego, łatwego, skrótowego myślenia. Szkoda, ale może to się zmieni. Siła w młodych.

Czyta Pan?

- Czytam. Najczęściej zaczytuję się w biografiach. Ostatnio połknąłem biografie Johna Lennona, Elvisa Presleya, Keitha Richardsa, Micka Jaggera. Zawsze było mi bliżej do gwiazd rocka niż gwiazd ekranu.

Presley się nie zestarzał.

- I to jest niewiarygodne. Led Zeppelin, The Rolling Stones - to się w ogóle nie starzeje. Uniwersalne i ponadczasowe. Wracam często pamięcią do początku lat 90., czyli muzyki grunge, czy też obserwuję te nowe zespoły: Jacka White'a i The White Stripes - to mnie inspiruje.

I tego Pan słucha w samochodzie?

- W samochodzie mam ostatni album Jacka White'a, The Smashing Pumpkins, Eddiego Veddera z solowej płyty na ukulele, najnowszy, świetny "Soundgarden".

Rodzina, jak jedzie z Panem, też słucha?

- Tak, ja i żona wywodzimy się z rockowego towarzystwa. Obecnie Joanna jest na etapie Marii Peszek, a Jeremiasz - Queen.

Mercury to był gigant.

- Dla mnie Freddie Mercury był głosem wszech czasów, i pewnie nie tylko dla mnie. Na Queen się wychowałem i pożarłem chyba wszystko, co jest związane z tym zespołem.

I trochę tak jak bohaterowie "Easy Rider" D. Hoppera - jedzie Pan i śpiewa.

- Większość rzeczy tworzę w samochodzie i pokojach hotelowych, dlatego...

Dlatego co?

- Nie mogę zdradzać, co robię w hotelowych pokojach (śmiech).

Chciał Pan być prawnikiem?

- Nie.

Zdawał Pan na prawo?

- Zdałem.

I co?

- Przychodzą w życiu takie etapy, kiedy człowiek nie wie, co ze sobą zrobić. Pierwszym było kończenie podstawówki, zdecydowałem, że idę do liceum. Po czterech latach wybrałem prawo, byłem tam dwa, trzy tygodnie. Wiedziałem, że to nie dla mnie. Pomyślałem, że może warto byłoby spełnić swoje marzenie. Skoro nie mogłem realizować się muzycznie, bo nie miałem wokół siebie ludzi, którzy by myśleli poważnie o muzyce, to może by aktorstwo? Rodzice nigdy nie powiedzieli, że powinienem spełniać swoje marzenia, tylko nauczyli mnie, że one się nie spełniają.

To nie zniechęca?

- Trzeba sobie zdać sprawę z tego, że marzenia się nie spełniają, ale to nie znaczy, że nie należy o nie walczyć. Musisz mieć z tyłu głowy, że coś w życiu trzeba robić.

Jak taki człowiek jak Pan dostaje się dopiero za trzecim razem do szkoły teatralnej, to...?

- Poszedłem w zaparte, ale był tydzień dołów, bo znowu rok i co robić? Na garnuszku u rodziców, "daj dwadzieścia złotych, bo z dziewczyną na ciastko chcę iść"?

Na ciastko?

- Załóżmy. Na ciacho.

Na "Ciacho"?

- (śmiech) Na "Ciacho" to do kina. Po premierze byłem w lekkim szoku, pewnie jak większość kolegów. Jak już się skończyło, powiedziałem: "No dobra"...

Trzeba to wziąć na klatę.

- A co miałem zrobić? Uciekać? Nie żałuję udziału w tym filmie.

Pan jeszcze do wojska chciał iść.

- Tak, myślałem, że jeżeli nie dostanę się do szkoły teatralnej, to pójdę do wojska, i żyłem z tą świadomością trzy lata, bo umówiłem się, że trzy razy będę zdawał.

Ale w tym wojsku to F-16 czy czołg?

- Na lotnika absolutnie nie, bo się boję latać.

Krwi się boję, latać się boję...

- Ogólnie rzecz biorąc, jestem pacyfistą. Kolejna sprzeczność. Paradoks. Zawsze marzyłem, żeby urodzić się np. w 1948 w Stanach Zjednoczonych, wtedy około 20. roku życia przeżywałbym najpiękniejsze lata rock'n'rolla, czyli lata 60., i na pewno stałbym po tej drugiej strome. Wtykałbym w lufy kwiatki.

Był Wietnam.

- Broniłbym się przed tym. Zaczytywałem się w historii Stanów Zjednoczonych: Nixon, Kennedy i cała rewolucja flower-power - to mnie zawsze interesowało. Czarne Pantery

Czarne Pantery też?

- Tak, bo to wszystko wychodzi z buntu, z walki o coś, co ma sens.

Czy Pana synek jest już na tyle duży, że może mu Pan opowiadać, jak widzi świat?

- On pyta o różne rzeczy związane z przeszłością, jest inteligentnym ośmiolatkiem. Orientuje się też w tym, co się dzieje dookoła.

Chodzicie tak samo?

- (śmiech) Nie wiem.

Niech Pan zwróci uwagę, że chłopcy lubią chodzić jak tato.

- On ma charakterek trochę po mnie...

...a Pan po mamie.

- Wrażliwość mam po mamie.

Pomidorową dobrze Pan gotuje?

- Nie, akurat z zupami to słabo.

A z czym lepiej?

- Będziemy rozmawiać o gotowaniu?

Proszę.

- Jak trzeba coś ugotować, to pewnie, że ugotuję.

Wróćmy do latania.

- Staram się nie latać. Irak, Afganistan to niewymyślona historia.

Jesteśmy naocznymi świadkami. Poczucie, że serial oglądają rodziny żołnierzy, którzy zginęli...

- Wiedzieliśmy, że będą to oglądali także żołnierze, którzy byli, są, będą na misjach, i ich rodziny. I dlatego staraliśmy się, na ile mieliśmy siły i możliwości, zrobić to najlepiej, jak potrafiliśmy Bardzo liczyliśmy się ze zdaniem żołnierzy, którzy byli na planie. To było pół roku wycięte z życia. Wracając do domu po dwóch miesiącach, naprawdę czułem się jak obcy człowiek, nie miałem nic do roboty, czekając na kolejne zdjęcia, kolejny wyjazd. I zdawałem sobie sprawę z tego, jak muszą czuć się ci, którzy byli tam pół roku i wracają nagle do domu.

Stres bojowy.

- Tak. Cały czas trzeba było kumulować w sobie pewne emocje i cały czas miało się totalny chaos w głowie. Trudno się było go pozbyć i pozbierać. Ja w tym serialu po raz pierwszy nie gram twardziela, tylko młodego oficera, który tak naprawdę jest przerażony całą sytuacją. Pierwszy raz wyjeżdża na misję, musi się uczyć od innych, a z drugiej strony dowodzić, podejmować trudne decyzje. Nie sądziłem, że ten plan będzie dla mnie taką szkołą. I trzeba było potem przejść dosyć długą rekonwalescencję.

W "Lekarzach" też?

- Tak, poszedłem do Marcina Perchucia i przepisał mi ziółka.

Też dobry aktor.

- "Zbrodnia i kara" w Powszechnym.

Po "Oficerze" mówił Pan, że reżyser Pana złamał.

- Ciężko opisać to słowami, on znalazł dosyć ostry sposób na to, żeby wydobyć ze mnie to, co chciał zobaczyć na ekranie. Był pierwszym reżyserem, który mnie złamał psychicznie.

To znaczy?

- Dogrzebał się do czegoś, do czego nie sądziłem, że ktoś może się dogrzebać.

Coś znalazł...

- Taką cienką czerwoną linię i po prostu ją przekroczył. Każdy dzień był wielką niewiadomą, podobnie jak w "Misji Afganistan". Wydobył ze mnie dosyć okrutną metodą emocje, które były mu potrzebne. Ja do nich nie byłem przyzwyczajony i nie sądziłem, że mogę zachowywać się w sposób, w jaki się tam zachowywałem.

Czy świat to zauważył?

- Wiem, że gdzieś tam Grand pozostał w świadomości widzów i nieraz słyszę, że to była moja najlepsza rola. Jestem za to wdzięczny Maćkowi Dejczerowi. Wtedy tego nie rozumiałem. Zrozumiałem to po pewnym czasie. Wspomnienia jednak nie są miłe (śmiech).

Do tego stopnia?

- Tak. Wtedy stałem się silniejszy.

Jak jest wigilia, to się Pan wbija w krawat?

- (śmiech) To tradycyjna wigilia, niczym nie różni się od typowych wigilii w każdym domu, ale nie siadam w krawacie.

Ma Pan?

- Nie i nie lubię. Mam trochę łapaczy snów.

Każdy ojciec powinien nauczyć syna wiązać krawat.

- Niby tak, ale krawaty nie za bardzo do mnie pasują.

Sorry, Jeremi

- (śmiech). Wracając do świąt, to bardzo je lubię: cisza, spokój, cała rodzina. Lubię sprawiać prezenty, nie tylko bliskim, dzielić się tym, co mam.

A co z niespodziankami od życia?

- Trzeba żyć z myślą, że nie wiadomo, co się wydarzy następnego dnia. Jak mi się przydarzy jakaś niespodzianka, to się być może spotkamy ponownie i może pani opowiem.

W jakich jeszcze sprawach jest Pan serio?

- Ogólnie w życiowych jestem raczej na serio. Ale jestem też trochę błaznem.

Tak dobrze Pan gra?

- Nie, ja po prostu lubię rozśmieszać. Cieszyć dusze.

Ale mistycyzm już tak nie bawi?

- Jest bardzo ważny w moim życiu, dlatego że stymuluje moją podświadomość i świadomość. Pozwala mi żyć w rzeczywistości, od której się odbijam. Moja wyobraźnia nie rozumie rzeczy niemożliwych, tak jak rzeczywistość nie rozumie mnie. Dlatego ujście mam w pisaniu tekstów i malowaniu obrazów.

Maluje Pan?

- Tak, za pośrednictwem tekstów i muzyki maluję obrazy - sytuacje, stany emocjonalne, które pozwalają mi przetrwać. To jest moje. Sam jestem w stanie kreować państwa, miasta, religie, prawa, którymi się rządzą. Bramy tego miasta są bardzo szeroko otwarte. Natomiast bramy mojego ogrodu już nie... Rzadko kogoś tam wpuszczam.

A jak już Pan wpuści?

- To zależy, jak ten ktoś zadba o mój ogród albo na ile ja mu tam pozwolę zagościć. Zazwyczaj stymuluję się takimi sytuacjami, które pozwalają mi tworzyć. Traktuję tego kogoś jak pretekst, muzę, która jest mi potrzebna, ale jest to obopólna korzyść, bo jeżeli kogoś już naprawdę tam wpuszczę...

...do ogrodu?

- To staram się, by obie strony były dokarmione.

"Buntownik bez powodu" i James Dean to blisko czy daleko?

- Nigdy nie rozumiałem Jamesa Deana.

Inne słowo na "m" jak "melancholia" też Pana określa?

- Czarna melancholia. Dobrze mi z nią. Widzę świat tak, jak chcę go widzieć w danej chwili, ubieram go w symbolikę, w mistycyzm. Jakaś kraina wiecznych łowów czy pusta autostrada prowadząca donikąd, poszukiwanie wolności i dzikie pustkowia. Jest tam też światełko w tunelu. Nie jestem w stanie skrzywdzić samego siebie. Nie zmierzam do destrukcji. Bo chce Pan żyć wiecznie. Absolutnie.

W kręgu Pańskich zainteresowań jest też Genet, to znowu dosyć ponure towarzystwo...

- Półmrok zawsze mnie pociągał. Być może dlatego Genet tak do mnie przemówił, potem Baudelaire, Rimbaud. Przyznam, że mało czytałem w liceum, bardziej interesowałem się muzyką rockową. Historię teatru poznałem dopiero w szkole teatralnej, pochłaniałem tysiące książek na temat teatru amerykańskiego, elżbietańskiego. Zawsze interesowały mnie rzeczy niejasne, połamane, nieokreślone, nierzeczywiste, trochę w tym było gotyku, trochę fantasy i gdzieś w tym zacząłem określać siebie samego.

To jest już zbalansowane?

- Cóż, każdy nosi swój krzyż na barkach.

Pan codziennie?

- Tak.

To coś znaczy?

- Jak najbardziej.

Co takiego?

- Nie powiem (śmiech).

To tak jak te drzwi zamknięte do ogrodu?

- To takie moje, powiedzmy moja droga krzyżowa. To musi być podarowane przez drugą osobę, podobnie jak dream catchers, czyli łapacze snów. Robione oryginalnie, najczęściej z wikliny, też muszą być podarowane. Takich rzeczy nie wolno samemu kupować i wieszać. Ja w to wierzę.

Ma Pan jakiś tatuaż?

- Nie. Ale jestem coraz bliżej jego zrobienia.

Po co?

- Bo być może kiedyś będę żałował, że go nie zrobiłem.

Imiona bym odradzała.

- (śmiech) Nie będzie żadnych imion. Ale uważam, że tatuaże to fenomenalna rzecz, lubię oglądać piękne tatuaże. Pokażę pani jeden. Zbieram często takie zdjęcia i w pewien sposób one mnie inspirują. W tym najbardziej mi się podoba ten motyl (pokazuje zdjęcie w telefonie).

Co to jest?

- Nie wiem. Takie rzeczy mnie inspirują.

Często Pan pokazuje te zdjęcia?

- Nie, raczej nie. O, a to, to bym chciał na nowej płycie mieć, do kawałka "Destroy the Angels".

Przepiękne.

- O, to jest piękny tatuaż dream catcher.

Wygląda, jakby cały czas był w ruchu. Tylko nie wiem, czy na plecach męskich będzie tak samo atrakcyjnie wyglądał. Jest Pan szczęśliwy?

- Byłbym hipokrytą, gdybym powiedział, że nie jestem.

Nie definiuję tego w sposób prosty.

- Bo to nie jest proste szczęście. Jeszcze cały czas poszukuję rzeczy, które chciałbym zdobyć i zobaczyć. Chciałbym kiedyś napisać piosenkę, po której będę wiedział, że nie napiszę już niczego lepszego. I cieszę się, że jeszcze jej nie napisałem. Wierzę, że najlepsza rola wciąż przede mną, że nie zdobyłem wszystkich szczytów. Bo gdybym zdobył i był spełnionym człowiekiem, to byłbym zmęczonym i smutnym człowiekiem.

No i jeszcze jest ten ogród.

- Kto wie, może w końcu rozkwitnie, bo troszeczkę jest zaniedbany (śmiech). Dziennikarze zazwyczaj nie chcą o tym rozmawiać... Ma być ładnie, przyjemnie, jak kocham żonę, a ja tu opowiadam o jakichś swoich stanach emocjonalnych, o jakimś zespole. Ale przecież ten ogród im bardziej zarośnięty, tym bardziej jest ciekawy. Każdy ma swój świat, do którego od czasu do czasu wpuszcza. Trzeba to tylko troszeczkę kontrolować.

Tak jak zawsze znajdzie się reżyser, który powie: mam w nosie, co o nim mówią, Małaszyński i tak będzie u mnie grał. Koniec, kropka. Też w to wierzę, dlatego nie mam żadnej napinki ani strachu. Może mówmy sobie po imieniu.

Mówmy, a więc Tobie się w ogóle jakieś kobiety podobają?

- Mnie? Tak. Oczywiście, że tak, jestem mężczyzną.

Określony typ?

- Nie, skąd.

Niezależność kobiet Cię deprymuje?

- Nie, dlaczego? Musisz dać jej tylko czasem więcej powietrza.

Kiedy ostatnio pomyślałeś: fajne jest to życie?

- (śmiech) Nie pamiętam.

Może to było w Twoim ogrodzie?

- Często prowadzę takie rozmowy z samym sobą. Jeżeli coś mi idzie dobrze w życiu albo źle...

Na głos?

- Tak, zadaję sobie pytanie i sam na nie odpowiadam. Najczęściej na trasie Warszawa - Białystok.

Co jest wtedy bardziej rozbudowane: pytanie czy odpowiedź?

- Odpowiedź. Muszę mieć wszystkie za i przeciw. To mi pomaga w zrozumieniu samego siebie, swoich emocji, ale też uskrzydla mnie, jeśli chodzi o pisanie tekstów. Zwłaszcza, że często opisuję rzeczy, które w życiu mi się nie przydarzyły, a być może chciałbym, żeby tak się stało.

Na przykład co?

- Fajnie byłoby zgrzeszyć z aniołem w ciemnej bramie.

Nieźle.

- Bo ja myślę obrazami. To jest pewna symbolika, a być może z drugiej strony boję się tego i wolę o tym pisać albo to sobie wyobrażać. Może lubię, kiedy anioł grzeszy z nagą dziewczyną w bramie.

Anioł jest facetem?

- Anioł jest hemafrodytą. Jest nieokreślony, tajemniczy.

Nie zapominaj, że boisz się krwi, latania samolotami. Może boisz się też ciemnej bramy?

- Boję się ryzyka, dlatego w życiu prywatnym nie ryzykuję. Dbam o siebie i o zdrowie. Na planie jestem w stanie zrobić wszystko: dam się podpalić, pociągnąć za samochodem, wypadnę przez okno, eksplozje, postrzały, wszystko robię bez problemu.

A ten moment przekraczania granicy?

- To tak jak scena teatralna i koncert - to są dwie rzeczy, które się łączą, pozytywnie niebezpieczne miejsca, bo nie wiadomo, co się wydarzy, gdy się podniesie kurtyna. Tak samo koncert, kiedy słyszę pierwsze dźwięki gitary, nie kontroluję siebie. Opisuję rzeczy, których chciałbym dotknąć, z innej strony nie mogę. To tak jak patrz, ale nie dotykaj, dotykaj, ale nie próbuj, próbuj, ale nie połykaj.

Ostra jazda bez trzymanki.

- Życie jest ogólnie ryzykowne i stany emocjonalne są ryzykowne. Niedobrze, kiedy przejmują nad tobą kontrolę, ale często tak się dzieje. Jestem im jednak za to wdzięczny, bo powodują, że czy się śmieję, czy płaczę, czy cierpię, to czuję, że żyję.

Czego byś nigdy nie chciał usłyszeć od kobiety?

- Nie ma czegoś takiego.

Byłbyś w stanie wybaczyć zdradę?

- To emocja, której na razie nie znam.

Kobieta ma u Ciebie większe fory?

- Nie, dlaczego? Ja zawsze...

Co?

- Nic, takie jesteście...

...okropne?

- Nie. My, mężczyźni, byśmy sobie nie dali bez was rady. Kochamy was też nienawidzić... czasem... w pewien nieokreślony sposób.

Motyle w brzuchu?

- Nie wierzę w motyle w brzuchu, wierzę w motyle. Motyl jest bardzo ważną częścią moich tekstów. Często wydaje mi się, że ludzie nie rozumieją pewnych rzeczy, które są tuż obok. Czasami to, co piękne, jest bliskie, ale niekoniecznie musi być namacalne. Piękno w postaci motyla jest nieosiągalne, ale kiedy bardzo chcemy, jest namacalne.

Teraz mam powiedzieć: amen?

- To, co zachwyca, jest kruche i trwa chwilę. Jak kryształ, który jesteś w stanie docenić, jeżeli się pojawia, to trzymaj go z całych sił. Doceniaj promienie słoneczne na twoich palcach.

Nawet jeśli teraz słońce świeci Ci prosto w oczy?

- Właśnie teraz.

PAWEŁ MŁASZYŃSKI - aktor, ma 36 lat. Najpierw studiował prawo w rodzinnym Białymstoku, ale porzucił je na pierwszym roku, kiedy uznał, że stawia na aktorstwo. W 2002 roku ukończył wrocławską PW ST. Związany z warszawskim teatrem Kwadrat. Wystąpił m.in. w "Katyniu" A. Wajdy i "Świadku koronnym" J. Sypniewskiego, J. Filipiaka. Gra Maksa Kellera w serialu "Lekarze" i porucznika Konasza w "Misji Afganistan". Obok aktorstwa jego pasją jest muzyka. Występuje z zespołem Cochise, w którym jest wokalistą i autorem tekstów. Ma żonę Joannę, i ośmioletniego syna Jeremiasza.em,e jest Pan nerwowy, ma

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji