Zemsta - 83
OSOBOM nie związanym z teatrem często wydaje się, że kolejność wystawianych premier jest przypadkowa, zależna od widzimisię dyrekcji i siły przebicia poszczególnych aktorów w zespole. Owszem, tak często bywa. Ale tak nie jest w dobrym teatrze, którego kierownictwo wie, co robi. Stawia przed sobą określone cele do osiągnięcia. Najlepszym tego przykładem jest premiera "Zemsty" Aleksandra Fredry w warszawskim Teatrze Polskim. Jest to przecież piękne, a nieprzypadkowe zamknięcie jubileuszowego sezonu siedemdziesięciolecia istnienia tego, tak ważnego dla życia kulturalnego Polski, teatru. Nie mówiąc, że w ten sposób Teatr Polski obchodzi 190. rocznicę urodzin Fredry. A także, iż w przyszłym roku minie 150 lat od napisania tego, najlepszego w polskim repertuarze komediowym, utworu.
Powodów więc jubileuszowo-rocznicowych nie zabrakło. Ale one same byłyby zaledwie sztampą "ku czci". która tak często zalewa nasze życie kulturalne. I nie tylko kulturalne. Życie, które zamiast się toczyć siłą rozwoju myśli, siłą dialektyki przetwarzania coraz to nowych zjawisk z rzeczywistości przez sztukę, toczy się nieraz od jednego jubileuszu do drugiego, od rocznicy urodzin kogoś wielkiego do rocznicy zgonu innego bóstwa z ziemskiego Parnasu.
Na szczęście Kazimierz Dejmek jest wybitnym reżyserem, zbyt uważnie wpatrzonym w rzeczywistość, aby mu motywacje rocznicowe wystarczały. One też zapewne sprawiły, że wystawiając swoją "Zemstę", tym samym zmierzył się z inną premierą tego dzieła - sprzed lat trzynastu, w warszawskim Teatrze Dramatycznym. Tamto bowiem znakomite wystawienie wryło się głęboko w pamięć teatralnej publiczności - nie tylko fachowców. Pamiętamy wielką siłę gry aktorskiej, którą w roli Cześnika Raptusiewicza pokazał Jan Świderski oraz Gustaw Holoubek jako Rejent Milczek czy Magdalena Zawadzka jako Klara.
Dejmek nie od razu zdradza widzowi swój zamiar. A nawet jakby go ukrywa. Cała koncepcja i wymowa przedstawienia staje się jasna dopiero po ostatnim opuszczeniu kurtyny. Na początku widz tylko spostrzega, że ta "Zemsta" jest jakaś inna. Wreszcie dochodzi do wniosku, że jest po prostu mało zabawna. "To najsmutniejsza Zemsta, jaką widziałem w życiu" - powiedział w kuluarach jeden ze starszych stażem teatralnym widzów do swoich znajomych.
Odmienność akcentuje zwłaszcza postać Papkina - to arcydzieło komediowego pisarstwa. Papkin to, czy nie Papkin - zastanawiają się widzowie. Rola ta jest zazwyczaj solowym popisem specjalistów od gry komediowej. U Dejmka tej roli nie gra aktor komediowy, lecz sam Tadeusz Łomnicki. Aktora tego znamy przecież bardzo dobrze z repertuaru dramatycznego, a także z drapieżnej groteski. Papkin Łomnickiego jest głównym, scenicznym nosicielem idei Dejmka. Jego twarz właściwie wyraża niewiele. Biega po scenie drobnymi kroczkami, ciągle zaaferowany. I to bieganie wyraża najwięcej. Papkin jest małym, szarym człowieczkiem, który krąży między dwiema potęgami swojego świata. A w tym krążeniu nie chodzi mu już o wygranie czegokolwiek, stara się tylko za bardzo nie przegrać. Tak naprawdę, chodzi mu tylko o uniknięcie kijów. Cześnik, na powitanie czule całuje, ale zaraz potem grozi, że w każdej chwili może go - za dawne sprawki - wsadzić do więzienia. Papkin jest więc przez Cześnika ustawiony należycie. Po swojemu ustawia go strona przeciwna - Rejent i Wacław.
Papkin w ujęciu Łomnickiego traci znaczną część swojej fanfaronady. Jego wspaniała gadanina jest tylko przybieraniem barwy ochronnej - jak kameleon, który zmienia kolor ze strachu, aby w czasie zagrożenia
lepiej dostosować się do otoczenia. Cóż, samo życie. Gadanina też pomaga Papkinowi Łomnickiego u Dejmka nie zwariować ze strachu. Ten Papkin bowiem w miarę upływu czasu sztuki jest coraz bardziej przerażony. Wybuchy gadulstwa są coraz gwałtowniejsze.
Coś dziwnego - choć w mniejszym stopniu - dzieje się także z Podstoliną. Nie jest już tym bujnym, nieco przytrutym kwiatem. W celnym wykonaniu Anny Seniuk jest ciepła w kolorycie psychicznym. Ale występuje w czarnej sukni - "Zemsta" została napisana w trzy lata po Powstaniu Listopadowym. Ona także, mimo pozorów uwodzicielstwa, miota się, paktuje. Aby tylko nie przegrać do końca. Jej wybór zależy właściwie od innych. Reszta postaci - jak to w "Zemście".
Tadeusz Bartosik jako Cześnik oraz Ignacy Machowski - Rejent są bardzo poprawni. To solidna warsztatowo robota aktorska. Ale nie na nich spoczywa główny ciężar tego przedstawienia - a raczej jego odmienność. I to się czuje. Dlatego pewnie nie potrafili zagrozić pamięci o tamtej parze sprzed lat trzynastu.
Bogdan Baer - Dyndalski skłania się ku farsie, aby zabawić publiczność na tej poważnej komedii. Ale wyłażące z jego postaci lokajstwo nie ma tego ciężaru gatunkowego co strach Papkina.
Para młodych słaba. Jan Frycz - Wacław nadmiernie, jak to często u tego aktora bywa, usztywniony, udramatyczniony, nie ma lekkości potrzebnej do swojej roli. Klasy niezbędnej do zagrania Klary nie posiada Dorota Dobrowolska. Co za smutny paradoks z tymi rolami kobiecymi. Mówi się, że we współczesnym teatrze nie ma kobiecych ról. A gdy już nadarzy się okazja do zagrania, aktorki nie potrafią podołać swoim obowiązkom. Stara prawda, aby dobrze grać, trzeba często grać.
Scenografia Jana Polewki w I akcie nie zachwyciła. Była przeładowana. Typowe dobrodziejstwo nadmiaru inwentarza. Potem było już dużo lepiej, a przynajmniej poprawnie.
Wreszcie padają przedostatnie repliki w "Zemście". Dejmek nieoczekiwanie wstrzymuje akcję. Aktor czyta ostatnie słowa "Zemsty" wraz z didaskaliami. W ten sposób zostaje wydobyta wartość ostatniego zdania: "... zgoda, a Bóg wtedy rękę poda!" i jego waga jako głównego posłania autora. Jakże to współbrzmi ze słowami Norwida w sztuce "Zwolon", wystawionej w Teatrze Narodowym, że kiedy zwycięży nienawiść, ojczyzny może nie stać już.