Artykuły

Mama mówiła: uciekaj stąd

- W Austrii ludzie kochają swoich aktorów. Jeśli się wsiądzie do taksówki w Wiedniu czy Grazu, to taksiarz opowiada jaka była premiera jaka aktorka była dobra, a który aktor rym razem wypadł słabo - rozmowa z ANNĄ BADORĄ, polską reżyserską pracującą w teatrze w Grazu.

Tadeusz Piersiak: Po tym jak otworzyła pani austriacki teatr dla kobiet, tamtejsze feministki muszą nosić panią na rękach.

Anna Badora: Ja jednak większość czasu spędziłam w Niemczech... Ale rzeczywiście w Austrii zaczęłam studiować reżyserię jako pierwsza kobieta. Moje przyjęcie do instytutu teatralnego w Wiedniu stało się wtedy dużą sensacją. Dla mnie to był szok, bo byłam przekonana, że Zachód we wszystkim jest dalej niż Polska. Tymczasem w Polsce były reżyserki: Skuszanka, Zamków. Tam zadawałam sobie pytanie: czy cofnęłam się o sto lat? Po skończeniu tych studiów wyjechałam do Berlina i kolejnych niemieckich miast. Do Austrii wróciłam niedawno.

Ale już zdobyła pani dwa prestiżowe wyróżnienia. Została pani uznana za Kobietę Roku oraz najlepszą reżyserkę teatralną w Austrii.

- W życiu teatralnym jest tak, że jeśli się spotka (czy stworzy) odpowiednią konstelację ludzi, która popchnie pewne cele, to może dojść do takich szczęśliwych momentów. To się zdarzyło właśnie w Grazu, gdzie teraz jestem. Mam znakomitych ludzi, w tym parę osób, które ściągnęłam z Niemiec. Tak dobrego teamu nie miałam nawet w Duesseldorfie. Mimo że teatr nie jest duży - jego budżet to jedna trzecia tego, co miałam w Duesseldorfie. Tymczasem robimy tyle samo premier, prawie 20 w roku.

Ma pani teatralne doświadczenia z Polski, Niemiec, Austrii... Czym różnią się europejskie teatry?

- Teatr w Grazu po długich walkach wszedł do Unii Teatrów Europy. Mamy więc nieustanny kontakt z 25 innymi zespołami, wymieniamy doświadczenia. Widzimy przede wszystkim ogromną różnicę między teatrami repertuarowymi a impresaryjnymi. Do tych pierwszych należą niemieckie, austriackie, także polskie i węgierskie. Za to w Anglii i Francji (poza Paryżem) nie ma teatrów repertuarowych - tam produkuje się spektakl od podstaw, angażując do tego cały zespół. Nasz teatr w Grazu robi dziesięć premier na scenie dużej, siedem na średniej i jeszcze parę na malutkiej. Tego w Anglii czy Francji nie ma.

W Polsce co jakiś czas przetacza się dyskusja, czy teatr impresaryjny jest lepszy od repertuarowego. Jakie byłoby pani zdanie?

- W niemieckim obszarze językowym jest jednoznaczna tendencja, by zachować teatry repertuarowe. Miałam doświadczenia z Zurychu, gdzie reżyserowałam w teatrze angażującym tylko do jednego przedstawienia. Gra się je tak długo, jak przyciąga publiczność, a potem robi się nowy projekt. Jeśli chodzi o ciągłą pracę teatralną, możliwość eksperymentowania, budowania związków z publicznością - tam jest to niemożliwe. W Austrii ludzie kochają swoich aktorów. Jeśli się wsiądzie do taksówki w Wiedniu czy Grazu, to taksiarz opowiada jaka była premiera jaka aktorka była dobra, a który aktor rym razem wypadł słabo. Aktorzy są też obecni w innych obszarach aktywności miasta. Kiedy odbywał się doroczny konkurs na ulubieńca Grazu, zgłoszono do niego dużo aktorów. Ludzie głosowali, ale i kłócili się: kto jest lepszy, czy się rozwija... To wszystko byłoby niemożliwe z teatrem impresaryjnym, gdzie aktorzy grają gościnnie. Zapraszam do Grazu gwiazdy austriackiego teatru, ale to podciąga tylko naszych aktorów. To nie jest konkurencja.

Który z wybitnych twórców, z którymi pani współpracowała, wywarł na panią największy wpływ?

- Miałam szczęście pracować z dwoma mistrzami. To Peter Zadek, o którym mówi się, że współtworzył (jeśli nie tworzył) oblicze współczesnego teatru. Był niemieckim Żydem, który w czasie wojny jako chłopiec wyjechał do Anglii. Wrócił jako 40-latek z ogromnymi doświadczeniami angielskimi; robił tam dużo Szekspira. Drugi to Klaus Michael Grueber - Niemiec, który właściwie żył w Paryżu i we Włoszech. Bardzo mało inscenizował, zrobił tylko jeden spektakl w Niemczech. Przez rok mu asystowałam. Oni we dwójkę mieli ogromne znaczenie dla mojej kariery. U Petera Zadka byłam jednak dłużej, więc to on raczej był tą osobą, która mnie ukształtowała. Często nawet wbrew mojej woli, bo chciałam iść trochę inną drogą.

W Częstochowie spędziła pani młodość. Tu postanowiła zostać aktorką. Może pod wpływem częstochowskiego teatru, w którym dziś rozmawiamy?

- W jakimś sensie tak. Jeśli jednak mam być szczera: miałam 50 planów. Chciałam studiować mikrobiologię, żeby zajmować się genetyką. Mając 15 lat, byłam wicemistrzynią Śląska w biegu na 200 metrów. Czymś oczywistym było dla mnie pisanie - mój ojciec przecież tym się z powodzeniem zajmował. Uwielbiałam literaturę, mnóstwo pisałam, ojciec bardzo mnie dopingował. To było dla mnie jak powietrze i bardzo mi potem tego brakowało. Ale po wyjeździe z kraj u stałam się przecież analfabetą, startowałam z pozycji niemowy, ucząc się niemieckiego od zera.

Wtedy, mając tyle zainteresowań, uważałam, że wszystko mogę, ale np. recytacja, teatr, aktorstwo - to nie moja rzecz. Byłam takim półchłopakiem, nie lubiłam tych dziewczęcych fascynacji. Jednak mojemu wujkowi pękła dętka w mopedzie, na którym mnie czasem woził. Akurat ogłosili konkurs recytatorski z dość wysoką nagrodą finansową. Powiedziałam mu: ja ci zorganizuj ę pieniądze na nową dętkę. Tak się stało, konkurs wygrałam. Z tym że ten okres między decyzją a zwycięstwem wypełniony był ciężką pracą. W teatrze była taka aktorka (wstyd! nie pamiętam jej nazwiska), do której zawlokłam teksty wybrane na konkurs. Ona się za głowę złapała: dziecko, tak przygotowana nie masz po co iść! Zaczęła ze mną pracować dwa, może trzy tygodnie. Ten czas przyniósł mi małe objawienie, był czymś wyjątkowym. Nagle zrozumiałam, co tkwi w takim procesie, że się uczę tekstu i go mówię. To było moje pierwsze intymne zetknięcie z teatrem nie z pozycji widza, ale kogoś, kto coś kreuje. Pamiętam, jak mówiłam tekst i nagle ktoś zaczął płakać na widowni. To było niesamowite doświadczenie, poczułam siłę teatru! Pani siostra Ewa też została aktorką.

- Przeze mnie, ja ją zaraziłam. Miała iść na medycynę. Kiedy jednak zaczęłam studiować w Krakowie, przyjeżdżała do mnie. Dwa lata młodsza i bardzo atrakcyjna, cieszyła się wielką sympatią moich kolegów. Zamykali ją w szafie, żeby mogła podglądać nasze zajęcia. Parę razy to przeżyła i... stało się.

Za chwilę obie wyprysnęłyście za granicę! Czemu?

- To znowu coś bardzo absurdalnego. Kiedyś mówiłam, że nie mogłabym wyjechać z Polski na zawsze. Pogardzałam bananowymi dziećmi, które bałwochwalczo były zapatrzone w dobrobyt Zachodu. A jednak... Gdy byłam na czwartym roku szkoły teatralnej, inscenizowałam w ramach pewnego egzaminu "Antygonę" Jeana Anouilha, autora wtedy zabronionego. Dostaliśmy od władz zgodę na zrobienie tego dramatu, ale z zastrzeżeniem, że tylko do prezentacji w ramach szkoły. Krótko przed premierą dostaliśmy jednak zakaz. Dla mnie to nie znaczyło wiele, bo już prawie kończyłam szkołę i niewiele mogli mi zrobić.

Przygotowywałam jednak "Antygonę" z rocznikiem mojej siostry, dwa lata młodszym. Nagle zostali bez egzaminu.

Tymczasem rok wcześniej wygrałam konkurs z nagrodą 100 dolarów, dzięki czemu byłam parę tygodni na Zachodzie. Wzięłam udział w warsztatach teatru ulicznego w Holandii, gdzie poznałam grupę Niemców. Dostrzegłam, że w wielu sprawach bliżej nam do nich niż do Holendrów, Anglików. Zorientowałam się, że nasz stosunek do Niemców jest nieuczciwy (np. mój ojciec mówił, że Niemca do domu nigdy nie wpuści). Już wtedy zaczęłam myśleć o wyjeździe z Polski. Jednak rodzice postawili warunek: najpierw dyplom - potem wyjazd.

Te dwa doświadczenia spowodowały, że po szkole teatralnej wyjechałam do Niemiec. Z tym nie było problemu, choć potem z przedłużeniem wizy - już tak. Na szczęście poznałam panią Rakowski, polską hrabinę, która dzieliła czas między Polskę i Niemcy. Ona troszkę mi radziła:jak, co, gdzie. Stanęłam przed koniecznością podjęcia decyzji. Ojciec pisał listy: wracaj natychmiast! Mój ówczesny przyjaciel zdecydował:ja zostaję! Przez hrabinę otworzyła się możliwość otrzymania niemieckiego obywatelstwa. Wtedy to mogła być decyzja na całe życie, odcinająca mnie od Polski. Podjęłam ją. Moja siostra tak samo jak ja twierdziła, że z Polski się nie ruszy. Z mężem wspinali się po górach, mieli swój świat. Dopiero kiedy urodziła się im córka, zauważyli, że trudno im związać koniec z końcem. To nasz młodszy brat Piotr chciał wyjechać z Polski, i on jeden został. M.in. zaangażował się w resocjalizację narkomanów, współpracował z Markiem Kotańskim w Monarze.

Teraz częściej odwiedza pani miasto dzieciństwa. Jak widzi pani nasz teatr?

- Podziwiam zdecydowanie dyrektora Roberta Dorosławskiego, żeby z tym teatrem coś zrobić. Tym bardziej że w tym mieście nie jest łatwo. Trzeba walczyć z pewnymi tendencjami, które już w młodości odbierałam. Moja mama mówiła: uciekaj stąd, jedź do Krakowa, Częstochowa nie daje szans rozwoju. Te negatywne bodźce, przyznaję. zachowałam w sobie do dziś. Teraz u pana Roberta widzę determinację, wydaje mi się, że wie, czego chce. Dlatego wierzę w propozycje, o których mi opowiadał. Częstochowa dziś jest miastem większym, nowocześniejszym niż w latach 70., kiedy pani ją opuszczała. Jak ją pani widzi?

- Szczerze mówiąc, na to pytanie nie jestem w stanie poważnie odpowiedzieć, bo widziałam miasto zawsze wycinkami. Najpierw zaraz po 1989 roku. Niestety, zobaczyłam, jak szybko wszystko zaczęło iść w komercję. Nie wiem, czy to mówić, bo może to częstochowska "święta krowa", ale jak zobaczyłam księdza święcącego piłkę, którą za chwilę mieli kopać na boisku, nieco się żachnęłam. Jasne, przy każdej zmianie wahadło idzie raz w jedną, raz w drugą stronę. To coś zupełnie normalnego dla historycznego rozwoju, ale zalew komercjalizmu w Polsce był dla mnie szokiem. Przyjaciele z Berlina, którzy przyjeżdżali do Polski kupować piękne torby skórzane, len, nagle zastali ulubione sklepy zapełnionej jakimiś tanimi artykułami.

Za granicą nieustannie słyszę, jak niesamowicie rozwija się Polska, jak poradziła sobie z kryzysem. Kiedy Władysław Bartoszewski odbierał w Grazu jakiś medal i media piały w zachwytach o Polsce, byłam dumna. Zresztąj estem zapraszana na różne imprezy austriacko-polskie, gdzie z podziwem mówi się o polskiej przedsiębiorczości, o przemianach gospodarczych. Tymczasem tu widzę, że nie bardzo dokonują się przemiany mentalne. Jest ciągle coś takiego, że kiedy Polakom mówi się: jesteście świetni, pojawia się u nich niewiara. Brakuje im pewności siebie. Spotykam też to, co znam z własnej młodości - przenoszenie winy za niepowodzenia na innych. Ja również miałam to w sobie. Wyleczył mnie z tego Zadek. Kiedy technika źle zbudowała scenografię, powiedziałam: to ich wina, nie moja. On obruszył się: mnie to absolutnie nie obchodzi. Masz w pół godziny sprawić, żeby wszystko było w porządku. I było w porządku! Więc też wierzę, że Polak powoli stanie się dorosły, odpowiedzialny za siebie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji