Czas Papkina
KTO dzisiaj chodzi na ,,Zemstę"? - Młodzież szkolna i wycieczki z prowincji.
"Zemsta" Fredry ma wspaniałą legendę, świetną literaturę i jeszcze lepszą anegdotę, osnutą dookoła tej sztuki i jej wielkich aktorów. Pan Antoni Słonimski opowiadał mi kiedyś, że podczas jednego z przedwojennych sezonów, kiedy Cześnika grał w "Zemście" Jerzy Leszczyński, on i jego towarzystwo przychodzili do teatru codziennie, dokładnie celując na ten moment, kiedy Cześnik mówi słynne: "Nie wódź nas na pokuszenie...", po czym, oklaskawszy tę jedną kwestię, można już było spokojnie iść na kolację. W "Zemście" zadziwiało publiczność wielu wielkich aktorów, jest to sztuka jakby napisana po to, aby dać pole aktorskim popisom, ale przecież ogląda się ją tak właśnie, jak ową rolę Leszczyńskiego - to znaczy w kawałkach, dla jednego błysku geniuszu, dla jednej frazy, których nikt nie ma już chęci składać w fabułę, w intrygę, w akcję, w opowieść - zgrabną niezwykle i dowcipnie zaplecioną, ale przecież doszczętnie zużytą, wzruszająco błahą i bagatelną. Przedstawienie "Zemsty" w warszawskim Teatrze Polskim zgromadziło premierową publiczność wabikiem podobnym, co i wiele poprzednich inscenizacji tej komedii, a więc wabikiem aktorstwa: tym razem chciało się obejrzeć Tadeusza Łomnickiego w roli Papkina.
Już sam pomysł jest oryginalny. Papkin jest rolą świetnie napisaną, grywali go wielcy aktorzy, mimo to jednak uchodził on zawsze za rolę towarzyszącą. Wielkimi rolami w tej sztuce są Rejent i Cześnik. Papkin ubarwia scenę, jest śmieszny, ale drugoplanowy. Ludwik Solski, o którym złośliwa anegdota głosi, że zawsze - z wyjątkiem Starego Wiarusa - starał się przydzielać sobie role najwyższe rangą, stanowiskiem czy godnością, nigdy nie grałby Papkina. Toteż obsadzenie tej roli przez Łomnickiego jest swego rodzaj ewenementem. Publiczność, jak sądzę, doceniła to zdarzanie, czego wyrazem były długie oklaski przy otwartej kurtynie przy pierwszym pojawieniu się aktora na scenie.
Być może jednak było w tych oklaskach coś więcej i coś bardziej zasadniczego: Łomnicki stanął przed widownią po raz pierwszy po długiej i niebezpiecznej chorobie i jest jedną z pierwszych jego ról od czasu, kiedy burzliwe dzieje lat ostatnich pozbawiły go jego Teatru na Woli. Przypomnijmy, że Łomnicki stracił ten teatr nie teraz i nie z powodów, które spowodowały zmiany w dyrekcjach innych teatrów warszawskich, ale wcześniej nieomal jako "były prominent". Oklaski, witające jego pojawienie się na scenie, miały więc w sobie coś z ulgi i coś z afirmacji dla normalności. Nie wiem, jakie są aktualne zapatrywania tego wielkiego artysty i, szczerze mówiąc, analizowanie poglądów politycznych mistrzów sceny - zajęcie, któremu wiele szacownych głów w Polsce poświęciło wiele bezsennych nocy - ma w sobie coś z lichej farsy, tak samo zresztą jak farsą jest czynienie z aktorstwa użytku, polegającego na nie graniu, albo na graniu w miejscach, gdzie nikt tego grania oglądać nie może. Wciągnięcie się w odmęty sofistyki związanej z podobnymi sytuacjami zawsze grozi śmiesznością, zwłaszcza gdy dotyczy wielomilionowego państwa w jednym z najbardziej dramatycznych momentów jego historii.
Ale tego właśnie problemu, jak sądzę, dotyczy całe przedstawienie "Zemsty" wyreżyserowane przez Kazimierza Dejmka w Teatrze Polskim. Dejmek bowiem nie przypadkiem powierzył Łomnickiemu rolę Papkina. Nie przypadkiem, ponieważ w ten sposób Papkin stał się czołową, wiodącą postacią tej sztuki. Ta figura, jak się rzekło, "towarzysząca", której rodowód wiedzie się od konwencjonalnej postaci Żołnierza Samochwała z komedii dell`arte, stała się nagle dominantą i motorem całej intrygi. To on uruchamia główne czyny Cześnika i Rejenta, krzyżując świadomie lub mimowiednie linie ich planów. Po raz pierwszy bodaj mamy okazję stwierdzać, że Papkin - popychany, wyśmiewany i poniewierany przez sarmackich protagonistów, ciężkich do pióra, łasych na pieniądze i obłąkanych na punkcie urojonego honoru (jakie to szczęście, że Fredro napisał tę sztukę przed stuleciem z okładem, inaczej poczytano by ją za tendencyjne szkalowanie naszej dumnej, szlacheckiej przeszłości!) - a więc że Papkin jest od nich znacznie inteligentniejszy i bardziej ludzki. Jest ludzki w swoich kłamstwach, będących próbą ozdobienia żałosnej i nędznej egzystencji, w swoim tchórzostwie płynącym z przeświadczenia, że żadna z absurdalnych intryg, snutych przez karabelowych pieniaczy nie jest warta tego, by płacić za nią grzbietem lub głową, jest wreszcie ludzki w swojej obawie przed niezasłużoną śmiercią, której obawa wydobywa zeń nagle tony łagodne, nieomal tragiczne.
Mało kto spodziewał się po "Zemście", że może zostać "na nowo odczytana", tym bardziej zaś, że będzie zdolna obudzić jakiekolwiek reminiscencje i skojarzenia współczesne. A tymczasem owo przedstawienie w Teatrze Polskim uświadamia nam coś, co nazwałbym "czasem Papkina". Jest to czas samochwalstwa płynącego z poczucia przegranej. Zmieniające się jak w kalejdoskopie sytuacje historyczne w naszym kraju naprodukowały do woli nieudanych bohaterów migawkowych okresów, którzy dokonywali rzekomo czynów niezwykłych, rozważnych i dalekowzrocznych, ale dziwnie jakoś nieskutecznych. Emerytowani prominenci minionych etapów potrafią nieraz z takim przekonaniem opowiadać, jak to rozważnie i z pożytkiem sprawowali swoje urzędy, że aż strach pomyśleć, jakie to skrzaty musiały im nasiusiać do mleka, iż w rezultacie tak paskudnie skisło; etatowi tchórze upajają się mitem własnego bohaterstwa dokonanego wśród szczelnie zakrywającego ich postacie tłumu; słowa samochwalstwa mają zagłuszyć niepewność czynów i mgławicowość rokowań na przyszłość; niedołężny administrator, szczęśliwie odsunięty od możliwości decydowania, potrafi z publicznej trybuny przedstawiać najlepsze diagnozy i recepty na pomyślność, których sam nie potrafił jednak dziwnym trafem zastosować...
Przytaczam te Papkinowe postawy na cbybił-trafił, z mojego otoczenia, z obserwacji kilku ostatnich dni, ale przecież każdy potrafi ich znaleźć dokoła siebie setki i tysiące. Dejmek i Łomnicki odsłonili nam mechanizm Papkina i źródła jego fanfaronady. Jest ich dwa - poczucie braku własnej wartości i braku istotnych dokonań, pokrywane junacką gadaniną i zawadiacką przechwałką oraz dojmujące, zawstydzające poczucie należności. Papkin, którego całe bogactwo mieści się w wędrownej torbie, którego roztkliwiający testament jest jedynie rejestrem nędzy, zależny jest mimo całej swojej przebiegłości i fantazji od kaprysu dwóch czupurnych szlachetków, pomiędzy którymi musi kluczyć pochlebstwem i blagą, chowając, gdy trzeba, do kieszeni swoją ludzką godność. Ten Papkin jest przejmujący i współczesny. "Zemsta" ustawiona na Papkinie jest nadal komedią, ale przestaje być jedynie zabawą kogucich postaw. Staje się komedią gorzką. Podkreślił to Dejmek, nie każąc na zakończenie wykrzykiwać aktorom: "Zgoda, zgoda - a Bóg wtedy rękę poda". Ten tekst czyta się po prostu ze sceny, razem z didaskaliami jako coś absurdalnego. Czas Papkina bowiem nie może skończyć się tak prosto, tak łatwo i tak zdawkowo. Póki Papkin o własnych siłach nie stanie się kimś przestając być Papkinem - nikt mu nie poda ręki. Chyba nawet Bóg...