Strachy na lachy
W teatrze, jak wiadomo, trudno człowieka nastraszyć, scena bowiem nie wytrzymuje pod tym względem porównania z ekranem. W teatrze jednak, równie dobrze jak w kinie, można widza rozśmieszyć, co się zdarza nie tylko w sposób niezamierzony.
Ale jakiego sposobu zażyć, jeśli za osnowę utworu scenicznego obrano niesamowite, gdyż absolutnie pośmiertne dzieje okrutnika Nosferatu, szesnastowiecznego hospodara Mołdawii i Wołoszczyzny, mającego swą niedostępną siedzibę w górach Transylwanii. Onże, mimo ówczesnego zacofania technicznego potrafił wyprawić na tamten świat niewymyślnymi metodami coś ze sto tysięcy chłopa. Przeszedł Nosferatu do ponurej legendy pod przezwiskiem Draculi, wampira ssącego ciepłą ludzką krew dla zachowania nieśmiertelności.
Wprawdzie nie całkiem jeszcze wymarło pokolenie zatwardziałych racjonalistów, którzy wynieśli ze szkoły sceptycyzm wobec informacji nie zweryfikowanych naukowo, rozplenia się za to nad podziw chwacko generacja przysięgłych entuzjastów wszystkiego co nie zbadane i tajemnicze, dająca chętnie wiarę nawet czarom i gusłom. Jednym więc należało zaaplikować strachulki, a drugim prześmieszki, na zasadzie świeczki i ogarka.
Przedstawienie w "Studyjnym" jest adaptacją sensacyjnej opowieści Brama Stockera, powstałej u schyłku ubiegłego wieku, która doczekała się licznych literacko-kinowych wersji. Z uznaniem dla dobrej roboty reżyserski j i aktorskiej trzeba ocenić próby wywoływania dreszczyku niesamowitości i grozy przez umiejętne posługiwanie się światłem, gwałtowne ruchy aktorów, nieoczekiwane okrzyki i rozdzierające jęki. Muszę wyznać, że bałem się akurat tyle, ile wymagała lojalność widza wobec gorliwych usiłowań teatru. A jednocześnie, jakby na wypadek fiaska horroru ubezpieczano się nieustannym pomrugiwaniem do widowni, żeby nie pomyślała sobie, że się tu w byle co wierzy, chociaż (między nami mówiąc) udział konsultanta do spraw wampiryzmu zdaje się świadczyć, iż ta sfera życia pośmiertnego jest tu w należnej estymie.
Mógłbym poprzestać na tych komplementach wobec przedstawienia, gdyby nie zbyt rychłe wyczerpanie się reżyserskich pomysłów i stopniowe nasączanie się sceny i widowni dojmującą monotonią i nudą, mimo ponawianych prób ożywienia różnymi zagrywkami.
Myślę, że sporo winy za niepowodzenie ponosi sam zamysł upakowania na scenie wielowątkowej struktury powieściowej, co sprawiło, iż rzecz stała się nieludzko pogmatwana, całkiem nie trzymająca się kupy, a mogłoby to mieć swój sceniczny sens i styl, gdyby ów stek bredni puścić na "wariackich papierach", korzystając z wszystkich atrybutów farsowego ujęcia. Nie wystarczyły rozsiane luźne pomysły, jak zgrzyt piły przy odcinaniu głowy wampirzycy, zabrakło zdecydowania i konsekwencji, toteż wiele wysiłków poszło na marne.
Być może specjalną atrakcją dla młodszych widzów okazał się udział, pojawiającego się kilkakrotnie zespołu instrumentalnego, którego muzyczne produkcje miały wprowadzić atmosferę lęku i niepokoju, czego jednak nie potrafię docenić ze względu na słabo wrodzoną odporność na decybele.
Mimo tylu zastrzeżeń nie wykluczam, że przedstawienie może znaleźć licznych zwolenników w kręgach młodzieżowych, niezmiennie dochowujących wierności tej łódzkiej scenie.