Artykuły

Po prostu Norwid

To pewne, że Norwid musiał się znaleźć w repertuarze Teatru Narodowego. Po "Nieboskiej", po "Kordianie", nawet po "Hamlecie". Tylko który Norwid? Autor "Aktora"?, "Pierścienia wielkiej damy"? Czy też któregoś z misteriów? Bo "Za kulisami" i tragedia historyczna "Kleopatra" zdążyły już wejść po wojnie na scenę Teatru Narodowego.

Adam Hanuszkiewicz całkowicie pominął spuściznę dramatyczną wielkiego poety. Zdecydował się na wystawienie widowiska "Norwid", które dotąd nie istniało w prezentowanym właśnie kształcie. Scenariusz swego spektaklu opatrzył uwagą:

"Myślę, że siła Norwida nie leży w Jego teatrze, ale w tekstach Jego pozateatralnych. Stąd ta próba".

Z fragmentów pism poety, jego liryków, poematów, satyr, listów, nawet urywków zdań zbudował Hanuszkiewicz sugestywne widowisko teatralne, spektakl urokliwy i urzekający, przekazujący głębię myśli Norwida, niezwyczajną urodę jego poezji. Nie jest to dramat o Norwidzie, nie jest to biografia poety, ani też poetycki montaż jego tekstów. Powstało widowisko o konstrukcji afabularnej, lecz o wewnętrznym silnym nurcie dramatycznym. Elementem jednoczącym i organizującym jest nastrój: przejmująca tragiczna skarga poety niezrozumianego przez swoją epokę, niedocenionego przez swoich współczesnych. Nastrój spotęgowany piękną i sugestywną muzyką Andrzeja Kurylewicza, podkreślony prostą i skromną scenografią Mariana Kołodzieja.

Trudno opisać ten spektakl. Wymyka się słowom jego niezwykła aura. Oto początek: salon paryski ze stylowymi meblami, ze ścianami pokreślonymi rysunkami i autografami Norwida. Na ścianie w głębi zawieszone portrety, portret Chopina pośrodku. Muzyk, przy fortepianie gra melodię Chopina, wychodzą aktorzy i zaczynają dyskusję o sztuce - fragment "Promethidiona". Potem z "Czarnych kwiatów" urywek o ostatnim spotkaniu z Chopinem. Henryk Machalica mówi ten tekst do mikrofonu. Wzmocniony głos jakby przebijał się przez pomieszczenie zamknięte ścianami. Ogromnieje, zyskuje pogłos echowy. Ostro skontrastowany dysputą dwóch szlachciców - o Dreźnie, pogańskiej Dyjannie i o moczeniu nóg przy muzyce Chopina - znów wraca ze zwielokrotnioną siła w rozbitej na dialogi "Rzeczy o wolności słowa", by zabrzmieć kwestią o ironii zdarzeń i ironii czasów, o serio - fałszywym, i urwać się wyznaniem poety:

"mnie nie zostało... jedno mieć na pieczy prosty, spólny interes pospolitej... rzeczy".

W salonie paryskim dalej toczą się rozmowy. Z ułamków pism rozłożonych na głosy rozwija się dyskusja polityczna i patriotyczna, o Polsce, o istnieniu narodu, o naszych powstaniach. Dyskusja ze znamienną dla Norwida konkluzją:

"Przyszłość Generale zdobywają te trzy i rzeczy: duch, cierpliwość i dopełnienie - ale wcale nie krew: - to bajka".

Śpiewany wiersz "Ironia" rozpoczyna epizod przeniknięty zjadliwą satyrą i goryczą. Krótkie fragmenty, czasem prawie strzępy zdań z notatek, z listów, z satyr padają jedno za drugim, jedno obok drugiego. Układają się w gorzką charakterystykę współczesnego społeczeństwa, by w końcu przejść w relację z bitwy pod Sadową i w finale części pierwszej rozkwitnąć w bolesny liryk "Czemu nie w chórze", z narastającą muzyką, z powracającym refrenem narratora:

"I na białym obłoku w czerwonym gołąb szlafroku lśni jak granat".

Salon z części pierwszej zmienia się w części drugiej w skromne atelier. W głębi stoją sztalugi, antyczna statua, z przodu sceny uboga prycza, nędzne krzesła; tylko fortepian pozostał i rysunki Norwida. Część drugą rozgrywa Hanuszkiewicz w konwencji o wiele bardziej teatralnej niż ascetyczna część pierwsza, wywodząca się niemal z estrady literackiej czy z doświadczeń telewizyjnych inscenizatora. Nawet trochę żal poprzedniej prostoty, bo steatralizowane, wsparte pantomimą obrazy "Wieczoru w pustkach" i "Assunty" okazują się jakby mniej nośne dla Norwidowego słowa. Trochę więcej w tej części układów choreograficznych, ładnie opracowanych przez Conrada Drzewieckiego. O wiele więcej w niej również muzyki Kurylewicza, szczególnie w partiach skrzypcowych wnoszącej do spektaklu ton jasny i czysty. Narzuca ona poszczególnym fragmentom klimat, jak w "Wieczorze w pustkach", kiedy szloch stapia się z potężniejącym hymnem organowym, jak w zamknięciu "Assunty" przyciszonym, smutkiem liryku "W Weronie".

Po "Assuncie" fragmenty wierszy, listów i pism układają się w kompozycję, dla której najtrafniejsze motto stanowią słowa Norwida:

"piszę pamiętnik artysty, ogryzmolony i w siebie pochylon - obłędny".

Modlitewnym tonem brzmi pieśń dziewcząt w romantycznych, białych i zwiewnych sukienkach:

"Błogosławione pieśni malinowe, błogosławione pieśni kalinowe, błogosławione otchłanne niebiosy".

Hymnem błagalnym odpowiada jej chór męski:

"Źle, źle zawsze i wszędzie ta nić czarna się przędzie".

Z problematyką światopoglądową, z kwestiami społecznymi i patriotycznymi splata się bardzo osobisty motyw kochanej kobiety i nieodwzajemnionej miłości. Zamyka całość liryk "Coś ty Atenom zrobił, Sokratesie". Mężczyźni rzędem ustawieni w głębi sceny śpiewają do mikrofonu kolejno po jednej zwrotce. Fraza muzyczna odpływa i przypływa na powrót, jak natrętna myśl, której niepodobna się pozbyć. Na proscenium w półmroku zastyga w pomnikowej pozie sylwetka aktora, który występował jakby w roli samego Norwida, przekazując najbardziej osobiste wyznania poety. Z ciemnego rogu sceny padają w wyciszoną widownię ostatnie słowa mądre i kojące:

"Z rzeczy świata tego ostaną tylko dwie, dwie, tylko: poezja i dobroć, i więcej nic. Szczęście, widzisz, mój drogi jest i ojczyzna i ludzkość, jest i istna potęga, sztuki!!!"

Trzeba było wielkiej wrażliwości, Wielkiego wyczucia dla twórczości Norwida, by z ułamków tekstów niebanalnie wybranych ułożyć taką mozaikę, znakomicie przekazującą filozofię poety, jego poglądy na życie, sztukę, Polskę. By udowodnić, jak bardzo ta poezja jest nam bliska i aktualna, jak znakomicie wyraża nasze współczesne problemy.

W spektaklu występuje niemal cały zespół Teatru Narodowego. Aktorzy przekazują tekst na ogół wyraziście, z wielkim zrozumieniem i wyczuciem "niebieskiej logiki" Norwida. Trudno tu w zasadzie mówić o poszczególnych rolach. W pamięć zapadają za to nawet drobne fragmenty, jak stwierdzenie: "Nie jesteśmy jeszcze społeczeństwem, panowie - jesteśmy ciągle jeszcze sąsiedztwem" z głęboką troską i bólem wygłoszone przez Mariusza Dmochowskiego, jak liryk "Czemu nie w chórze" odśpiewany przez Andrzeja Nardellego, jak postać szlachcica - arcydziełko Aleksandra Dzwonkowskiego. Zdarzają się, niestety, wypadki zamazanej dykcji i niedostatecznego pamięciowego opanowania i tekstu. Niegodne to ani poezji Norwidowej, ani pierwszej polskiej sceny.

Do widowni przedstawienie trafia znakomicie. Widziałam spektakl niepremierowy, z przewagą młodzieży wśród widzów. Daleka jestem od tego, by twierdzić, że wszyscy na sali rozumieją poezję Norwida, trudną przecież i zintelektualizowaną. Ale wyraźnie wyczuwa się, że widownia poddaje się urokowi tej poezji, zafascynowana słucha w skupieniu i ze wzruszeniem, może jeszcze naskórkowo, ale ją wchłania i kończy owacją każdy spektakl. A to bardzo duży sukces. Ogromnej wagi osiągnięcie w zakresie przybliżenia twórczości Norwida szerokiej widowni, wydarzenie teatralne o rzadko spotykanej urodzie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji