Bo tego się nie da powiedzieć słowami
Lata osiemdziesiąte - lata też mojego dzieciństwa - obrosły legendami konspiracji, mitami zaangażowania politycznego, wyborów dokonywanych przez tego czy tamtego księcia niezłomnego (księżne stały tymczasem w kolejce do spożywczego). Co z tą prawdą? Jaka była prawda (jeśli była) - czy wypisana śladami na obitych plecach przeczołganych przez ścieżkę zdrowia, czy miała zapach chińskich gumek do mazania? To całe dziesięć lat. Takie płaskie te klucze, wytrychy pasujące do wszystkich drzwi. A może spróbować tylko swoje dwa pokoje z ciemną kuchnią opowiedzieć, wchodzenie przez okno, po piorunochronie, bo się zamek zepsuł, machanie nogami na murku i picie kefiru z butelki, naleśniki, bo zabrakło chleba, Betoniarka, który jadł piasek i sikał ze śmiechu. Smak wody sodowej z syfonu nabitego na niedzielę latem, smak tabliczki miodowej, wyrobu czekoladopodobnego Pani Twardowska i oranżady w woreczku foliowym. Granie w piłkarzyki w osiedlowym klubie Tęcza, religię w salce przy kościele i Mikołaja, świętego, który naprawdę wtedy był, bo sama widziałam, jak wjechał na saniach z tarasu plebanii, a przed nim szły, dzwoniąc, wielkie anioły. Ile kto miał wtedy lat, tak różnie pamięta wiszenie na trzepaku, zabawy w gang Olsena na tyłach garażu, skakanie z drzew na węgiel wieziony przez ciuchcię, kolana obdarte na wrotkach i nieludzką zazdrość o cudzy rower. Który jesteś rocznik, to tyle pamiętasz. Pierwszy dzień w zerówce, grzywka w oczach, worek z kapciami, worek z drożdżówką. Jest mama, tata, brat jeden i drugi, bo to ja jestem siostrą. Składy jedzenia, bo sklepy zamknięte w niedzielę. Zapasy chleba, żeby tym razem starczyło. Wyprawy do dziadków. Miłość do Pankracego i Robin Hooda, pierwszy raz w kinie, ile razy można zobaczyć Kritersów? Śpiewanie w kościele, testowanie alarmu w banku za małym parkiem. Ile masz lat, jesteś chłopak czy jesteś dziewczyna? Wolność odmierzana pięknymi śmieciami, dom sąsiadów zastawiony puszkami po fancie i sprajcie. Pamiętasz najbardziej swoich rodziców i swoje rodzeństwo, swój dom, w którym nie było nic nienormalnego, bo był twój. Jedyny, jaki znasz. Jeszcze niedawno lata osiemdziesiąte zawłaszczone były przez kombatanckie historie opowiadane półgębkiem albo wypluwane z mównic ustawianych możliwie najwyżej. A dzieci z tamtych czasów długo zostawały - jak ryby - bez głosu. A - były. A - widziały, czuły, zapisywały w sobie i na sobie. Może słowami od razu nie, ale rysunkami albo scenariuszami do historii rysunkowych może tak. Nie umiesz powiedzieć, to pokaż. Marzena Sowa w "Marzi", powieści graficznej (rysownikiem "Marzi" jest Sylvain Savoia) sprzed trzech lat, dziwi się światu spod krzyża - krzyża, z którego zszedł Chrystus, krzyża nakładanego na ramiona przez mieszkańców kraju nad Wisłą. Udało się Sowie znaleźć język, który nie odbiera przedstawianym ludziom godności. Tym tak innym, składującym jedzenie, polującym na papier toaletowy, tym pozamykanym w domach ludziom boleśnie odczuwających upokarzającą biedę. Ale - dzieci?
Opowiedzieć czas stanu wojennego, czas wiodący ku przemianom, opowiedzieć z perspektywy dziecka, to pomysł wyśmienity. Nie tylko wzrost wpływa na odmienność widzenia świata. Tak zwana perspektywa dziecięca pozwala uniezwyklić to, co wytarte przez tak zwane dorosłe, odwykłe już od zdziwień spojrzenie. Rzeczy pierwsze, waga fundamentu, prywatność jak papier, na którym zapisywane są zdarzenia; prywatność, która jeszcze sobie nie daje wmówić, że jest coś ważniejszego, niż dom, niż ja. Jeszcze nie daje podmienić swoich wzruszeń na banały ogółu. Z czasem to powieści o kruchych krówkach, irysach z makiem kojarzonym z kimś, kto sobie poszedł i nie wróci, uczymy się nazywać banałami - uczymy się wstydzić pamięci wartości tamtej straty. A wszystko, co się zdarzyło, to zdarzyło się mnie. Będę pamiętać, co przeżyłam, nawet jeśli płacz nad wciągniętą przez zepsuty magnetofon kasetą z nagrywanymi listami piosenek najważniejszych albo kombinowanie z anteną, żeby złapać Rozgłośnię Harcerską obśmieją tak zwani poważni ludzie. I pamiętniki, w których same nic nieznaczące zdarzenia, jakieś nazwy jakichś piosenek, jakieś żale, jakieś tęsknoty. A może nie ma innej, niż ta z zeszytów z piosenkami, historii? Może inaczej niż prostą, otwierającą tyle możliwości piosenką, skrótem poetycką, szarpaną, krzyczaną, bez atłasu i pluszu piosenką sześciostrzałową nie da się opowiedzieć. Może trzeba wyśpiewać po prostu tamten czas?
I śpiewają ostatnio, rytmem dodając animuszu, proste historie sprzed ponad dwudziestu lat. Że piosenka jest dobra na wszystko, pokazali ostatnio Michał Zadara i Jacek Borcuch.
Bo jeśli nie umiesz pokazać, bo jeśli nie umiesz narysować, jeśli nie umiesz powiedzieć, to spróbuj zaśpiewać, wykrzyczeć, wytupać, jak umiesz. A że grać nie umiesz, to graj jak potrafisz. Graj jak się da. W spektaklu Michała Zadary Barbara Wysocka rozpaczliwie deklaruje, że tego się nie da opowiedzieć, ale jeśli już trzeba, to chce to opowiedzieć sama. Tego, czyli - czego? Że nie ma żadnej historii - jest moja prywatna pamięć (jeśli jest). Bo może tylko wciskam w tamten czas to, co chciałabym, żeby było, albo zmyśliłam, żeby nie było widać, czego się wstydzę. A - wstydzisz się?
Spektakl Zadary to taka opowieść o tęsknocie, której się nie da spełnić, bo zawsze będzie się pamiętało ten wieczór, kiedy się nie poszło tam, gdzie się chciało pójść. I tego wieczoru, kiedy się nie poszło, nie zapełni milion kolejnych wieczorów zapełnionych przez najlepsze na świecie przyjęcia. Pamięć tamtego żalu, tamtego niespełnienia psuje, psuje wszystko. To spektakl o tym, że jeszcze ma być przepięknie, jeszcze ma być normalnie, jak w piosence Tiltu, tylko że każda z tych postaci, każde z tych dorosłych dzieci wie, że nie będzie. I że to wielkie wydarzenie, na które czekają, śpiewając Centralę Brygady Kryzys, się nie wydarzy. To portret zbiorowy ludzi bezwolnych i bezradnych, niezdolnych do sprzeciwu, nakierowanych na grupę, czekających na znak, ślepych na znaki, które dają sobie sami, na to, co dzieje się już teraz. Spektakl Zadary to jest opowieść o dzieciach, dla których największym wydarzeniem były wyprawy do biblioteki, żeby wyjść z domu, żeby kogoś spotkać, żeby coś się działo. Ale choćby wracały najwolniej na świecie, to się nic nie zdarzy i nikogo nie spotkają. A książka, którą tak pokochały, wcale nie jest tylko ich. Czytali ją inni, przedtem, czytają ją teraz gdzieś, na kartkach są ślady po maśle i nawet ten sklepikarz-księgarz w wytartym swetrze ją wyczytał. Nie ma nic własnego, nie ma nic do odkrycia, wszystko jest cudze, wszystko odkryte, zobaczone, przeczytane. Można tylko sobie wyobrażać i zazdrościć, zatruwać się fantazjami. Mickiewiczowski monolog Peszka imponujący jest, bo długi i męczący. Ma zmęczyć. Jak cymbał brzmiący jest to puste grzmienie wieszcza. Czekamy na sygnał. Z centrali. Drobiny rozgrywanych dramatów rozsypują się po scenie; jest nawet coś jak pogo, ale każda z postaci jest w sobie, w swojej pamięci zamknięta - bardziej markuje taniec, niż pozwala się z kimś drugim zderzyć, niż pozwala komuś zderzyć się z sobą. Ta grupa dzieci w trudnym do określenia wieku bardzo by chciała być lepsza niż jest. I powiedzieć, rzucić odważnie w twarze kolegom, że nigdy, przenigdy już nie chcę was widzieć. Zabrakło odrobiny koniecznej odwagi. Został wstręt do siebie. Jestem tchórz?