Guślarz pod stołem
Mickiewiczowskie "Dziady" przerobione zostały już na dziesiątki sposobów i niemal każdy reżyser ma w swoim dorobku inscenizację tego romantycznego dramatu - w mniejszych lub większych fragmentach. Tego trudnego zadania podjęła się także Irena Jun, która wystawiła drugą część "Dziadów" na scenie zabrzańskiego teatru.
Mimo upływu czasu, ten tekst jest ciągle atrakcyjny dla twórców teatralnych, którzy starają się odczytać go na nowo i walczą z materią, aby jak najoryginalniej go wystawić. Muszę przyznać, że w zabrzańskiej inscenizacji kilka rzeczy wydało mi się bardzo interesujących.
Zacznijmy od scenografii - scena przypomina opuszczony, dawno nieodwiedzany strych albo szopę, w której złożono stare meble przykryte ciemnym płótnem - szafy, stoły, krzesła, stołeczki, na podłodze rozrzucone suche liście.
Scena powiększona o podest wychodzi ku widowni - podest łączy ją z wybiegiem zamontowanym w czwartym rzędzie foteli. Dzięki temu prostemu zabiegowi uzyskano wielość planów i efekt symultaniczności. Dodatkowo, w tyle sceny wprowadzono kilkumetrowe podwyższenie, po którym przechadzać się będą dusze zmarłych.
Po drugie - spektakl pełen jest zaskakujących efektów - precyzyjnych wybuchów, postaci wyłaniających się spod podłogi, dziewczyny stąpającej po tafli wody w studni. To robi wrażenie i czyni tę realizację niezwykle atrakcyjną wizualnie. (Docenić trzeba trud ekipy technicznej, która te wszystkie cudeńka przygotowała).
Cała scena zatopiona jest w półmroku, w oddali majaczą światełka zniczy, po sali roznosi się zapach kadzidła i świec. Wszystko jest przygotowane do tajemnego, prastarego obrzędu.
Również aktorzy, którzy wcielili się w postaci dramatu poradzili sobie z tym zadaniem zupełnie dobrze - nie ma tu wprawdzie wielkich ról, ale, jak zresztą zauważyła sama pani reżyser, druga część "Dziadów" ich po prostu nie ma. Nie ma tutaj miejsca na aktorskie popisy, trzeba po prostu dobrze "wygrać" tekst.
Jednym słowem - przedstawienie zupełnie niezłe, spójne i z ciekawym pomysłem, ale (zawsze musi być jakieś "ale") kilka drobnych rzeczy burzyło mi percepcję. A jak wiadomo diabeł tkwi w szczegółach. Nie pojmuję dlaczego Guślarz grał na instrumencie pod blatem stołu - kiedy to robił musiał przyklękać i szukać po omacku strun, nie wiem dlaczego postaci dzieci zakryte były do połowy płachtą trzymaną przez Guślarza i jego pomocnika, nie wiem dlaczego (bardzo ładny zresztą) cień krzyża to pojawiał się to znikał, nie wiem też dlaczego w pewnym momencie kobiety zrywają z głów chusty i zakrywają nimi twarze niczym parawanem. Być może, nie wiem dlaczego tak się działo, bo nie zrozumiałam zamysłu. Ale skoro nie zrozumiałam, widocznie nie do końca było to jasne. Nie chcę jednak powiedzieć, że te drobiazgi dyskredytują spektakl. Burzą pewien ład, ale można oczywiście przejść nad nimi do porządku dziennego.